i bardzo niedoświadczona, było to moje pierwsze wielkie uczucie. Na szczęście los mi zesłał wówczas ratunek. Poznałam pewnego człowieka. Był to dobry i mądry człowiek, który sam wiele w życiu przeszedł, który umiał patrzeć w cudze serce. Było to piękne z jego strony. Niczego nie chciał ode mnie, niczego nie chciał dla siebie. Po prostu pragnął pomóc mi w kojeniu mojej rozpaczy. Ach, te długie z nim rozmowy, te zwierzenia, te dobre, serdeczne rady, ta umiejętność wejrzenia w najskrytsze zakątki mojej duszy. Zresztą nie zamykałam się przed nim. Przeciwnie. Mówiłam to, co czułam. A on był dla mnie lekarzem.
Uśmiechnęła się:
— Nazywałam go nawet lekarzem mego serca.
Kolski zapytał:
— A on rzeczywiście był lekarzem?
Pani Nina przecząco potrząsnęła głową:
— Nie. Był właściwie niczym. Ale dla mnie w owym czasie stał się wszystkim. Był wielkim darem od losu. Wciąż czuję się wobec wszechświata dłużniczką. Tak pragnęłabym móc odpłacić się komuś równym darem. Oczywiście wiem, że nie potrafię być tak dobrym lekarzem serc jak tamten człowiek. Brak mi i tego rozumu i tej głębokości wejrzenia i tej łagodzącej miękkości dotyku.
Ponieważ umilkła, Kolski uważał za stosowne zaprzeczyć:
— Cóż znowu, proszę pani.
— Sądzi pan więc?...
Kolski nic nie sądził. Czuł się nieswojo i odnosił takie wrażenie, jakby pani Dobraniecka przez pomyłkę jedynie zwróciła się doń z tym wszystkim, biorąc go za kogoś innego. Tym nie mniej wydała mu się urocza i bardzo dobra. Nie domyślał się w tej wyniosłej, pięknej pani tylu sentymentalnych możliwości.
— Pani jest bardzo dobra — powiedział.
Zapanowało milczenie. Z salonu dobiegały strzępy muzyki. Pierwsza odezwała się pani Nina.
— Bardzo mało znałam pannę Kańską. Była kilka razy u nas, wywarła na mnie dodatnie wrażenie. To, zdaje się, jedna z tych dojrzałych współczesnych kobiet, które chcą i umieją samodzielnie walczyć o byt. Mój mąż wysoko ceni jej uzdolnienia. Słyszałam od niego zawsze słowa uznania, a pan wie, że nie jest on człowiekiem pobłażliwym.
— O tak — przyznał Kolski.
— Nie zdziwi to pana, że z zainteresowaniem przyglądałam się tej czarującej dziewczynie. Nie obojętnie też dowiedziałam się o tym, że łączy pana z nią nić wzajemnej sympatii.
— Niestety, nie wzajemnej — z goryczą powiedział Kolski.
— Teraz się to okazało i było to dla mnie niespodzianką. Któżby to mógł przypuszczać? Wprawdzie nieraz z lecznicy
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.