szości, ale traktowała go jak równego. Z przyjemnością słuchała jego piosenek, zawsze rada była iść z nim na ryby, a i sama takie mu piękne wiersze opowiadała, że po niektórych to i długo zasnąć nie mógł, rozmyślając nad losami pana Tadeusza, hrabiego i Zosi.
W młynie Prokopa Mielnika spożywanie bożych darów nie było, tak jak u innych li tylko zaspokajaniem głodu. Śniadanie, obiad czy wieczerzę uważano za rodzaj obrządku, od modlitwy się zaczynającego, i na modlitwie kończącego. Do stołu zasiadali wszyscy razem, a gdy kogoś nawet i z ważnego powodu przy stole nie było, stary Prokop nie ukrywał swego niezadowolenia. I tego dnia wszyscy razem zasiedli. W pośrodku stołu stała wielka misa parująca sytnym zapachem wędzonki i kapuśniaku, w drugiej dymiły kartofle i choć to był przednówek, na stole leżał ogromny bochen chleba. W młynie chleba nigdy nie brakowało. Drewniane łyżki zanurzały się kolejno w obu misach, bez pośpiechu, by żarłoczności nie okazać. Tylko trzem osobom podawano strawę na oddzielnych talerzach: głowie rodziny, Wasylowi i Donce. Uprzywilejowanie tej ostatniej również początkowo wywołało mrukliwe protesty Olgi i Zoni. Z biegiem czasu jednak pogodziły się z tym wyróżnieniem. Jedno, że wiedziały, jak dalece nic nie może zmienić woli Prokopa, drugie, że same ją polubiły i nie mogły jej nie przyznać nijakiej nad sobą wyższości.
Śniadanie dobiegło końca. Prokop otarłszy wąsy i brodę rękawem zamierzał właśnie przystąpić do modlitwy, gdy drzwi izby otwarły się i na progu ukazała się wysoka, nieco przygarbiona, lecz barczysta postać. Przybyły miał na sobie miejskie ubranie i miejski kapelusz. Przez chwilę stał, uśmiechając się, potem zdjął kapelusz i powiedział:
— Niech będzie pochwalony...
Dopiero teraz go poznali. Po głosie. Ani po twarzy, ani po ubiorze nie mogli go przecie poznać. Kiedy tu żył z nimi nosił zwykłą siermięgę lub kożuch, miał brodę, co mu pół policzków zasłaniała...
— Antoni! — zerwała się pierwsza Zonia, aż wywracając ławę.
Natalka poskoczyła i już była przy nim. Prokop tak czerwony z wrażenia, jakby go krew zalać miała, szedł ku Wilczurowi z wyciągniętymi rękoma. Wasyl powtarzał z rozradowaniem:
— Boże drogi... A to gość, a to gość...
Stara Mielnikowa sama nie wiedząc dlaczego zaczęła zmiatać okruszyny ze stołu, a Olga stała z szeroko otwartą gębą.
Nie było końca powitaniom. Z początku nieśmiało, ale później już na zmianę ściskali go jak rodzonego. Żył tu przecież z nimi szmat czasu, z nimi i jak oni. Cóż im z tego, że potem się okazało, że jest bogatym panem, że sławnym profe-
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.