— Jak to ona. Kwęka po trochu, narzeka na zastój, że się dzieci łobuzują, ale dobrze. Może ja skoczę po nią?
Nie potrzebowała jednak skakać. W miasteczku wszystkie wieści docierały z krańca na kraniec z szybkością telegrafu bez drutu. Toteż w minutę po wejściu Wilczura do sklepiku pani Szkopkowa została już zaalarmowana i nie zważając na zadyszkę pędziła truchtem przez rynek, by profesora powitać. Honor to dla niej był niemały, że taki człowiek ją właśnie pierwszą w Radoliszkach zaszczycił odwiedzinami. Będzie z tego powód do dumy własnej i do zawiści ludzkiej na dobrych parę miesięcy. I tak zresztą miała prawo pani Szkopkowa uważać się za bliższą profesorowi niż inni w miasteczku. Raz, że córka jego pod jej opieką przebywała lat kilka, drugi, że przed dwoma laty pani Szkopkowa jeździła do Warszawy i tam osobiście profesora widziała.
Powitała go też teraz z całą wylewnością i rozrzewnieniem, przede wszystkim pytając o córkę.
Profesor zasępił się nieco, lecz opanował się i powiedział:
— Ha, cóż. Jest szczęśliwa. Siedzą w Ameryce, on zarabia ogromne pieniądze. Prowadzą wesołe życie. To im wystarcza.
— A nie wybiera się pan do nich w odwiedziny?
— Nie. Droga daleka, a ja już stary...
— Komu to o starości mówić — przerwała mu pani Szkopkowa.
— W każdym razie — ciągnął profesor — nie zajęłoby mnie to, co ich zajmuje. Nie chciałbym ich krępować swoją osobą. Starzy nie powinni się narzucać młodym. A jakże się pani powodzi?
Szkopkowa zaczęła obszernie opowiadać o sobie, o swoich dzieciach, o stosunkach w miasteczku, o tym, że się proboszcz zmienił, że ktoś kogoś wyprocesował i tak dalej.
Gdy się dowiedziała od Wilczura, że zamierza on na stałe osiąść w młynie, uszom nie chciała wierzyć i od tej chwili niecierpliwie spoglądała na drzwi, by jak najprędzej wybiec i podzielić się tą sensacyjną wiadomością z możliwie jak największą liczbą osób.
Po powrocie do zajazdu Wilczur zastał Łucję nieco zaniepokojoną. Okazało się, że Jemioł zaraz po przebudzeniu kazał sobie podać butelkę wódki, którą natychmiast wypróżnił i wyszedł do miasteczka.
— Obawiam się, — mówiła — by po pijanemu nie wywołał tu jakiejś awantury.
Profesor zaśmiał się:
— Niech pani będzie spokojna, panno Łucjo. Jedna butelka nie grozi mu żadnymi złymi skutkami.
— Jemu może nie, ale innym.
— Wykluczone. Ręczę, że jest zupełnie trzeźwy.
Zamyśliła się i powiedziała:
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.