Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— O, jak zakwitła... Tyle jej tu... No więc i cóż, co ja mogę ci doradzić, w czym pomóc?
— Żeby tak pomówić z ojcem. Niech da spokój... Bo później, jak uprze się, to sposobu na niego nie będzie. A jak mu teraz przemówić, to może i machnie ręką... Powie: Nie będę się mięszał, wybieraj sobie sam po swoim sercu...
Macierzanki było tyle, że Wilczur przysiadł i garściami rwał ją do swego koszyka.
— No, dobrze — odpowiedział po namyśle. — Pomówię z Prokopem. Wiesz sam, że ci dobrze życzę. A oczywiście żonę każdy sam sobie musi wybrać według własnego serca... To masz rację, że pieniądze szczęścia nie dają... Masz rację... Pogadam z Prokopem.
Do spełnienia tej obietnicy nadarzyła się okazja jeszcze tegoż wieczora. Mielnik, jak to robił często, przyszedł do przybudówki na pogawędkę. Pogawędka ta wprawdzie polegała na milczeniu zarówno Wilczura jak i Prokopa, milczeniu, w które od czasu do czasu padała jakaś uwaga lub informacja o zdarzeniach dnia, o ludziach, o sprawach okolicy.
W pewnej chwili Wilczur zapytał: