— Tedy i jemu życzliwość okazać i sobie pożytek zrobić musimy. Na żadne wielkie rzeczy nas nie stać, ale myślę, że dom czteroizbowy postawić możemy, gontem kryty. Nasz gospodarz, Prokop Mielnik, ofiarował się odpisać pod dom dziesięcinę placu, gromada z Rudziszek obiecała drzewo. A teraz musimy uradzić, kto podejmie się zwózki, kto zrobi murarską robotę przy fundamentach, ciesielską i inne. O cegły do pieców i kominów, a także o szkło do okien nie kłopoczcie się już, bo to my z moim szwagrem Zubarem bierzemy na siebie.
Szuba skończył i zaległo milczenie tak długie, iż zdawać by się mogło, że zebrani bynajmniej nie są zwolennikami wysłuchanego projektu. Myliłby się jednak, kto by tak sądził. Ludzie tutejsi nie lubią pośpiechu, nie lubią też wyrywać się pierwsi przed innymi. Nie jest to przyjemne być posądzonym o brak opanowania i wysuwanie siebie przed sąsiadów.
Pierwszy odezwał się brodaty osiłek Iwan Bałabun, staroobrzędowiec z Nieskupy, nie tylko dobry rolnik, ale i stolarz ceniony w całej okolicy. Ten w imieniu własnym jak i swoich braci przyrzekł wykonać wszystkie roboty stolarskie, czego zresztą po nim ogólnie się spodziewano. Następnie pan Józef Petrunis ze wsi Bierwinty obiecał w imieniu swojej gromady (jako że piastował godność sołtysa) gonty i robotę przy pokryciu dachu. Ludzie z Wiczkun, najlepiej w ciesielstwie obeznani, zadeklarowali, że zrąb postawią. I tak jedne po drugich sypały się zgłoszenia, a Prokop Mielnik detalicznie wszystko spisywał na wielkim arkuszu papieru. Gdy już wszystko było wyszczególnione, obecni jeden po drugim składali pod spodem swoje podpisy. Niewiele ich było. Na kilkudziesięciu zebranych, zaledwie kilku naliczyć można było piśmiennych. Nic to jednak nie umniejszało ważności zobowiązania. Raz, że po długim namyśle zostało uczynione, a dwa, że z dobrej woli.
Teraz dopiero wszyscy hurmem udali się pod przybudówkę, a Prokop wszedł do środka. Chociaż to była niedziela, zastał Wilczura przy pracy, zajętego warzeniem jakichś ziół.
— Cóż tam, Prokopie? — podniósł głowę Wilczur. — Zdaje się, że masz wielu gości?
— Nie goście to — zaprzeczył ruchem głowy młynarz. — W sprawie zajechali i już więcej do ciebie, jak do mnie.
— Do mnie? — zdziwił się Wilczur.
— A tak. Ciekaw byłeś, dokąd jeżdżę i po co, to teraz wyjdź przed chatę to się i dowiesz. Już tam czekają wszyscy.
Wilczur, zaintrygowany, pojęcia nie miał, o co chodzi:
— Cóż tam knujecie? — zapytał nieufnie.
— A no chodź, to i będziesz wiedział.
Zebrani wieśniacy przyjęli Wilczura niskimi ukłonami. Najwymowniejszy zaś z nich wszystkich Szuba wystąpił naprzód i powiedział:
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.