Uśmiechnęła się:
— Więc nie zalicza mnie pan do najdroższych i najbliższych?
Zamyślił się i patrząc jej prosto w oczy powiedział:
— Właściwie mówiąc… pani jest jedyną drogą mi i bliską istotą na świecie…
Łucji łzy napłynęły do oczu i nagłym, niepowstrzymanym ruchem zarzuciła mu ręce na szyję.
Pochylił się nad nią i z wielką serdecznością pocałował ją w policzek. W następnej jednak chwili zdecydowanym ruchem uwolnił się z jej objęć mówiąc:
— Chodźmy… Czy czuje pani, jak to żyto pachnie?… Taki piękny wieczór… Myślę, że jego piękno odczuwam tym głębiej, że tak mało miałem pięknych chwil w życiu. Oczywiście, nieraz się cieszyłem. Ale najczęściej radością cudzą…
Szli wąską, polną drogą, wijącą się kapryśnymi skrętami między żytem, u brzegów barwnie podszytych gęsto rosnących bławatkami i kąkolem. Tu i ówdzie jarzyły się sute kiście rumianków.
— Nie jestem filozofem — mówił Wilczur — i nawet czasu nie miałem, by zastanawiać się dłużej nad tymi sprawami. Ale teraz właśnie zadałem sobie pytanie, co to jest szczęście. Co należy nazwać szczęściem. I stwierdziłem rzecz zdumiewającą. Wie pani, panno Łucjo, że chyba nie można dać ścisłej definicji szczęścia, bo w różnym wieku człowiek zupełnie różnie je pojmuje. Pamiętam, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, uważałem, że mogę być szczęśliwy tylko wtedy, gdy stanę się podróżnikiem, żeglarzem dalekich oceanów. Później, jako student wyobrażałem sobie szczęście w zdobywaniu sławy. Następnie do sławy dodawałem jeszcze i pieniądze, po to oczywiście, by móc to wszystko złożyć u stóp kochanej dziewczyny… Ileż ewolucyj, a raczej, jaka nieustanna ewolucja.
— A jak pan teraz sobie wyobraża szczęście? — zapytała Łucja.
Nie odpowiedział od razu.
— Teraz… — uśmiechnął się do niej. — Tak właśnie wyobrażam sobie szczęście: tu wieczór ciepły i pogodny, i żyto pachnące i pani dobre, kochane serce, tam życzliwi, zacni ludzie, potrzebujący naszej pomocy, i ciche życie bez burz, bez wstrząsów, bez niespodzianek. Tak. Tak właśnie rozumiem szczęście dzisiaj… I chyba to już jest ostatni rodzaj szczęścia dla mnie.
Doszli do gościńca.
— Do widzenia, panno Łucjo, dziękuję pani bardzo — powiedział Wilczur i kilkakrotnie ucałował jej rękę.
Chciała znowu przytulić się do niego, lecz wydało się to jej czymś niezręcznym. Idąc w stronę Radoliszek, myślała:
— No, nareszcie, nareszcie...
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.