niejszych operacyj i asystował Rancewiczowi przy czterech poważniejszych. Gdy wreszcie zszedł do swego gabinetu, zastał tam kartkę na biurku, oznajmiającą, że pani profesorowa Dobraniecka telefonowała trzy razy. Zmiął kawałek papieru i wrzucił do kosza. Przyniesiono mu obiad. Zjadł z apetytem i wyciągnął się na sofie z papierosem w ustach. Zegar wybił trzecią. Miał jeszcze pół godziny na odpoczynek.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę — niechętnie rzucił Kolski.
Do pokoju weszła Nina.
Zerwał się z kanapy i sięgnął po marynarkę, wiszącą na oparciu krzesła. Nina wyglądała prześlicznie. Śmiało patrzyła mu w oczy. Twarz miała posągowo spokojną. Powoli otworzyła torebkę, wydobyła z niej list Kolskiego i zapytała niemal wyniośle:
— Cóż to ma znaczyć?
Spojrzał na list, jakby go pierwszy raz w życiu widział. W palcach Niny wyglądał tak, jakby był czymś ohydnym, wstrętnym, brudnym, czymś, co się bierze do ręki po to, by natychmiast odrzucić. Zmarszczył brwi i odwrócił głowę:
— Chciałam zapytać, co oznacza ten niezrozumiały dla mnie list?
Kolski spojrzał na nią z nienawiścią: zrozumiał, że ta kobieta chce wyzyskać to, że on nie posiada żadnych dowodów jej zdrady. Powiedział sucho:
— Sądzę, że nie mamy o czym dyskutować, proszę pani.
Wzruszyła ramionami:
— Nie zamierzam dyskutować i nie po to przyszłam. Chciałam zażądać wyjaśnień.
Kolski milczał.
— Przypuszczam, że mam do tego prawo. Że wysyłając do mnie podobny list, musiałeś mieć jakieś powody.
— Oczywiście miałem je.
— Czy mogę coś o nich wiedzieć?
Przygryzł wargi:
— Wiesz o nich znacznie więcej niż ja. Żadna komedia tu nie pomoże. Moje postanowienie jest ostateczne.
Zmierzyła go zimnym spojrzeniem i nie bez ironii zapytała:
— A skądże wiesz, że chcę wpłynąć na zmianę twego postanowienia? Skąd masz tę pewność?
Kolski zmieszał się:
— Więc tym lepiej. Lepiej dla nas obojga — mruknął.
— Być może, mój drogi. Jednakże rozumiesz, że twój list mnie obraził i że po prostu żądam od ciebie satysfakcji pod postacią wyjaśnienia, którego nie możesz mi odmówić.
— Służę ci — odpowiedział Kolski nie patrząc na nią.
— Czy pozwolisz, że usiądę?
Przysunął jej krzesło i mówił:
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/006
Ta strona została uwierzytelniona.