Tymczasem na ganku toczyła się rozmowa. Wilczur wypytywał Prokopa o sprawy młynarskie, o cenę zboża, o to, co słychać w okolicy. Sam opowiadał o ciekawszych wypadkach w lecznicy.
Prosperowała ona nieźle. Jak zwykle po żniwach ludzie przypomnieli sobie swoje dolegliwości i to, że można się ich pozbyć, jeżeli tylko udać się do profesora. Z datków, które przynosili, można było opędzić wydatki lecznicy, i własne, nie bez znacznej oszczędności, ale przecież i bez biedy.
Gdy już wyczerpali te tematy, Prokop zaczął się rozwodzić nad swoimi planami na przyszłość. Najwięcej zajmowała go myśl przepisania młyna i ziemi na imię Wasyla.
— Człowiek już jestem niemłody — mówił — a choć Bogu dzięki zdrowia i siły nie braknie zawsze, zdarzyć się może nagła śmierć. Po cóż ja mam po sobie zostawiać nieporządek. Póki żyję wszyscy oni mnie słuchają, ale jakbym umarł, to kto wie, czy między Wasylem, a Olgą i Zonią nie zaprowadziłyby się jakieś kwasy. Nie daj Boże doszłoby jeszcze do ciągania się po sądach, i tak cały dorobek mego życia zmarnowaliby. Więc sobie umyśliłem tak: jeszcze za życia przepiszę wszystko na Wasyla. Chłopiec jest uczciwy, ani siostry, ani bratowej nie ukrzywdzi, a takim prawem chudoba w jednym ręku zostanie i nie zmarnieje.
— A kiedyż to myślisz zrobić? — zapytał Wilczur.
— A ot, myślę, że jak po Trzech Królach wesele odbędziem, to pojadę z nim do powiatu i przepiszę. Radzisz, czy nie radzisz?
— Pewno, że radzę — odpowiedział Wilczur. — A powiedże mi ty, czy jesteś zadowolony z przyszłej synowej?
— Co ja nie mam być zadowolony?! Dziewczyna jak złoto, chętna, robotna, wesoła, a najważniejsza, że zdrowa już. Nie cherlaków będzie rodzić. Toż prawdę powiedziawszy, ja ją z tą myślą z Wilna przywiózł. I nawet martwił się ja z początku, że między nią, a Wasylem nijakiej skłonności nie ma. Jak mężczyzna i kobieta obok siebie żyją, to i skłonność musi się zjawić. No i zjawiła się.
Zapanowało milczenie. Cisza była wokół, tylko od młyna dolatywał monotonny szum wody i wrzask sójki, która usadowiła się na jednej z brzóz gościńca.
— No, a jakże z tobą będzie? — odezwał się Prokop.
— Ze mną? — ocknął się z zamyślenia Wilczur.
— A jakże. Ty nie gniewaj się na mnie, że ja ciebie o takie rzeczy zagabuję, ale patrzę i patrzę, a jak patrzę to i dziwię się.
— Niby pod jakim względem? Co cię tak dziwi?
— A ot, mieszkasz pod jednym dachem z tą panienką. Każdy widzi, że macie do siebie skłonność. Żeby o kogo innego chodziło, nie o ciebie, to jużby ludzie źle o was zaczęli mówić.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.