— I koń — dodał Wasyl. — W Nieskupej u Parafimczuka jest koń, co śmieje się jak człowiek.
— Na zdrowie. Niech się śmieje — mówił Jemioł. — Gdybyście byli obeznani z filozofią klasyczną, powiedziałbym wam, że wyjątki potwierdzają regułę, a wcale jej nie obalają.
Zresztą w wyższym rzędzie śmiech przestaje być objawem człowieczeństwa. W wyższym rzędzie pozostaje tylko uśmiech politowania i pobłażliwej obojętności dla świata, nad którym należałoby zawiesić szyld, umieszczony przez Dantego na bramie piekielnej: „Lasciate ogni speranza!”, co znaczy po polsku: — „ferfał di klaczkes mit di gance pastrojkes”. Nie ubolewajcie tedy nade mną, że chodzę po świecie nieobarczony towarzystwem samicy. Jeżelibym komukolwiek wierzył, to wierzyłbym przede wszystkim Weiningerowi, który, jak to dobrze wiecie, nie za dużo uprzejmych rzeczy powiedział o kobietach.
— To ten pan był niegrzeczny — rezolutnie zaopiniowała Donka.
— Zgadłaś, oblubienico.
Tak to oni się przekomarzali czas dłuższy, gdy od strony młyna rozległy się jakieś okrzyki. Musiało się tam stać coś złego, gdyż okrzyki były pełne niepokoju. Wasyl pierwszy dojrzał ich przyczynę. Od strony młyna pędził duży pies, pędził ścieżką nad stawami. Nietrudno było zrozumieć znaczenie krzyków. Pies był obcy, w okolicy nieznany. Z pyska ściekała pieniąca się ślina, ogon miał podwinięty.
— Panie Jemioł, niech pan ucieka — wrzasnął Wasyl. — To wściekły pies.
— Niech pan ucieka — przeraźliwie zapiszczała Donka.
Ale łatwiej było doradzać ucieczkę, niż wskazać jej kierunek. Wokół ciągnęła się otwarta przestrzeń, właśnie w tym kierunku, w którym biegł pies. Jemioł zerwał się na równe nogi.
— Gdybym chociaż miał jakiś kij!
— Trzymaj pan — zawołał Wasyl i rzucił do brzegu wiosło, lecz odległość była zbyt wielka i nie dorzucił.
Pies biegł szybko. Nie pozostawało czasu do namysłu i Jemioł porwawszy butelkę z murawy skoczył do wody. Niestety nie umiał pływać, a ponieważ staw w tym miejscu był głęboki, minęło sporo chwil, zanim się wynurzył Tymczasem Wasyl doprowadził łódkę do miejsca, w którym zanurzył się Jemioł, i gdy tylko głowa tonącego ukazała się nad powierzchnią wody uchwycił go za czuprynę, później za kołnierz i wciągnął do łodzi.
— Niech to wszyscy diabli — klął Jemioł parskając i plując wodą. — Cóż to za porządki, żeby wściekłe psy grasowały po okolicy w pogodne, niedzielne popołudnie i zmuszały obywatela, po ciężkiej pracy odpoczywającego do nurzania się w tej ohydnej cieczy. Uważaj Wasyl, na Boga! Tam, tam, płynie. Nie rozbij jej wiosłem.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.