— Czegóż wymagać od zwierząt, skoro ludzie tak często postępują podobnie, odpowiadając na przyjaźń i życzliwość zębami.
Łucja zatroszczyła się.
— Że tu nie ma wody. W każdym razie niech pan natychmiast po powrocie do domu wydezynfekuje tę rankę. Musi mi pan to obiecać.
Zaśmiał się:
— Ależ, panno Łucjo. To drobiazg. Zresztą mogę pani obiecać, że to zrobię.
— Bardzo proszę.
Doszli do gościńca i Wilczur zapytał:
— Długo pani zabawi w miasteczku?
— Nie — potrząsnęła głową. — Najwyżej pół godziny. Tej małej muszę zmienić opatrunek. To wszystko.
Uśmiechnęli się do siebie i rozstali się. Wilczur zawrócił w stronę lecznicy, Łucja ku Radoliszkom. Nie zdążyła jednak przejść kilkaset kroków, gdy spotkała obu radoliskich policjantów. Znali ją od dawna i przywitali ją jak zwykle grzecznie salutując. Odpowiedziała im ukłonem głowy, gdy jeden z nich zapytał:
— Czy nie widziała pani gdzie tu takiego rudego psa?
Zatrzymała się:
— Owszem, widziałam. Pobiegł w stronę cmentarza. Czy to pański pies?
— Gdzież tam, proszę pani. To jakiś obcy, wściekły pies. W miasteczku pogryzł konia i trzy psy. Idziemy go szukać, żeby go zastrzelić.
Łucji wszystka krew zbiegła do serca.
— Jezus Maria — szepnęła.
Teraz dopiero zauważyła, że policjanci maja ze sobą karabiny.
— Więc pobiegł w stronę cmentarza? — zapytał drugi policjant. — Dziękujemy pani i moje uszanowanie.
Po chwili dopiero oprzytomniała. Najpierw chciała biec za Wilczurem, by go dopędzić i zakomunikować mu straszną nowinę, po namyśle jednak postanowiła czym prędzej iść do apteki. Po drodze dręczyła ją obawa, że w tak małej aptece nie znajdzie szczepionki pasterowskiej. Nie omyliła się.
— Jedyny sposób, proszę pani doktorki — oświadczył jej aptekarz — to wieźć profesora do Wilna. I to jak najprędzej. Sama pani wie, że w takich wypadkach nie ma czasu na zwlekanie.
Łucja spojrzała na zegarek. Wieczorny pociąg z Ludwikowa odchodził za godzinę. O tym, by przez ten czas zdążyć do lecznicy i później końmi na stację, mowy być nie mogło. Następny miał być dopiero nazajutrz o pierwszej po południu. Wychodziła już na ulicę, gdy aptekarz ją zatrzymał:
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.