wicznie uderzały o wystające korzenie i że Łucja od czasów gimnazjalnych nie jeździła na rowerze i bardzo wyszła z wprawy.
Muchówka, nieduża wieś, leżała na dość znacznej wyniosłości, chroniącej ją przed częstymi w tej okolicy zalewami. Mała rzeczułka Liwnia przecinająca torfowiska podczas wiosennych roztopów, zamieniała okoliczną łąkę i zagajniki w prawdziwe jeziora. Teraz jednak jej woda była tak płytka, że Łucja zamoczyła sobie nogi tylko do kostek, przeprowadzając rower przez bród. We wsi bez trudu znalazła chatę sołtysa, u którego miała zostawić rower.
Gdy zakomunikowała mu, że przez mokradła ma zamiar przedostać się do Kowalewa, sołtys wyraził zdumienie:
— Jak to? Pani chce tam przejść? Przecież to niebezpieczne. Zwłaszcza teraz pod wieczór, kiedy się już ciemno robi.
— Muszę — odpowiedziała, — Profesora Wilczura pokąsał wściekły pies. A w Kowalewie bawi obecnie doktor Pawlicki i tylko on ma na to lekarstwo.
Chłop klasnął w ręce:
— Boże mój! Profesora Wilczura pokąsał pies! Profesora Wilczura, tego znachora?
— Tak, tak.
— Tego, co żyje u Prokopa Mielnika?
— Tego samego.
— A Bożeż ty mój! Takiego człowieka! To pani chyba będzie tą doktorką, co to z nim razem leczy?
— Tak jest.
— Ot, nieszczęście. Dużo tu teraz wściekłych psów, Ot. nieszczęście! Jakże ja panią puszczę w tę drogę. Toż pani się utopi, jak nic. Ja sam przechodziłem nieraz, ale jak byłem młody. Wtedy przejścia znałem. Bo co roku inne. Sama pani rozumie, woda podmywa... Dziś bym się już nie odważył.
Zamyślił się, kręcąc swoją brodę, wreszcie krzyknął w głąb chaty:
— Anuśka! Biegaj zaraz do Suszkiewicza Antoniego. Tylko żywo! Żywo, bo ciemnieje.
Z sieni wybiegła kilkunastoletnia dziewczyna, sprawnie przelazła przez płot i znikła w krzakach bzów. Czekali dobre piętnaście minut, zanim wróciła tąż drogą. Od strony ulicy nadszedł oczekiwany Antoni Suszkiewicz.
Był to kilkunastoletni wyrostek o białej, jak len czuprynie, dość chuderlawy i wyglądający na gapia.
Zdjął czapkę przed przybyłą panią, wymamrotał: „Niech będzie pochwalony” i uśmiechnął się do swoich bosych stóp. Pomimo dnia świątecznego miał na sobie tylko rozchełstaną, zgrzebną koszulę i parcianki.
Sołtys położył mu rękę na ramieniu:
— Słuchaj Antoni. A przejście przez torfowiska znasz?
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.