nie przypominało to raczej żabie skakanie, niż krok żółwi. Pod gęstą trawą strzelająca obficie z kęp przezierała woda. Czasem, gdy noga niewprawna do takich marszów obsuwała się, stopa zanurzała się w ciepłej, gęstej i czarno-rudej cieczy. — Na pończosze pozostawały rdzawe plamy. Chwiejne, obrośnięte trawą kępy wydawały się Łucji jakimś lasem, zatopionym, gęstym lasem, z którego nad powierzchnią zostały tylko korony drzew. Po tych właśnie rozchwianych koronach trzeba było stąpać. Stąpać w pełni skoncentrowanej uwagi, gdyż każdy nieostrożny krok mógł grozić śmiercią. Łucja miała przedsmak tego, gdy oparłszy się kijem w przestrzeń między dwiema kępami z przerażeniem stwierdziła, że kij nie spotyka prawie żadnego oporu i pomimo swojej dwumetrowej długości nie dosięga dna, dna, którego tu może w ogóle nie ma.
Po kilku minutach zaczął ją ogarniać strach. Obezwładniający, fizjologiczny strach zwierzęcia przed nieznanym otoczeniem. Napróżno wmawiała sobie, że przewodnik musi znać drogę i że przeprowadzi ja bezpiecznie. Lęk był silniejszy. Zagryzła usta do krwi, by powstrzymać okrzyki obawy, by nie prosić tego chłopca o zawrócenie z powrotem do wsi.
— Muszę tam przejść — powtarzała z uporem. — Muszę go ratować.
Nisko zwisająca mgła ogarnęła ich chłodem. Teraz już nic nie było widać dokoła. Z trudem rozróżniała przed sobą ruchy sylwetki biało ubranego Antoniego i najbliższe kępy. Szli jak w mlecznym morzu. Nad głowami opary różowiły się lekko od zorzy na zachodzie. Z mgły wyłaniały się czasami karłowate, chore brzózki, które zdawały się tajemniczymi potworami o wstrętnych kształtach, potworami czyhającymi tu na śmiałków. Pomimo chłodu pot gęsto wystąpił na skórę, a serce to ustawało ze zmęczenia to przy lada parumilimetrowym poślizgu nogi zrywało się do gwałtownego łopotu.
Chłopak szedł wolno i Łucja przysięgłaby, że krążą, że zbłądzili. Przystawał od czasu do czasu, oglądał się na nią, uśmiechał się głupkowato, rozglądał się gapiowato i wybrawszy jedną z sąsiednich kęp stawiał na niej nogę.
Łucji zaczęło się zdawać, że wszystko to, co ją otacza, straciło realne kontury rzeczywistości, że jest jakimś snem męczącym i złym, z którego niepodobna się obudzić. To znowu przychodziło jej na myśl, że Antoni jest obłąkany i że nagle zostawi ją tu samą bezradną, uciekając gdzieś i tonąc we mgle.
Toteż ilekroć chłopak znikał jej na chwilę sprzed oczu, krzyczała rozpaczliwie:
— Antoni[!] Antoni! Gdzie jesteś?
Ogarniała ją niewypowiedziana ulga, gdy we mgle rozlegał się jego powolny, nosowy głos:
— Tu jestem. Tutaj.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.