I wracał z niezmąconą cierpliwością, by wskazać jej przejście.
Ten strach omal nie stał się przyczyną wypadku. Mianowicie, gdy przewodnik w pewnej chwili znikł, Łucja chcąc go dopędzić, zbyt szybko i zbyt nieostrożnie skoczyła na małą kępkę. Drżące kolana odmówiły jej posłuszeństwa i z głośnym pluskiem zsunęła się do wody. Było to ohydne, straszliwe uczucie. Wszystkie wiadomości, jakie znała o chłonnych bagnach, przypomniały się jej w jednej chwili. Do połowy ciała zanurzona była w jakiejś rzadkiej mazi. Piersią przywarła do kępy wpijając się palcami w trawę. Była tak nieprzytomna, że nie czuła nawet bólu. Ostre źdźbła trawy w wielu miejscach poprzecinały skórę rąk.
Na szczęście przy upadku kij oparł się o dwie sąsiadujące kępy i gdyby Łucja bardziej panowała nad swymi nerwami, zrozumiałaby, że bezpośrednie niebezpieczeństwo jej nie grozi.
Przeraźliwy jej krzyk zawrócił flegmatycznego wyrostka, który bez większych wysiłków pomógł Łucji wydostać się z topieli. Trzęsła się cała i mówiła:
— Nie mogę teraz iść dalej. Muszę odpocząć. Muszę odpocząć.
Chłopak jednak potrząsnął głową:
— Tu nie można. Jak dłużej posiedzieć na kępie, to ona się zapadnie. Takie jej urządzenie jest. Jeszcze kawałeczek, a tam będzie takie miejsce, co ja znam, gdzie można, bo tam twardy grunt.
Z trudem podniosła się. Sukienka ociekała wodą, rdzawą i jakby tłustą. Lepiła się do nóg, utrudniając ruchy. Na szczęście miejsce, o którym mówił przewodnik, okazało się rzeczywiście niezbyt odległe. Była to kępa wielkości kilkumetrowej, pokryta tą samą trawą, lecz mocno zrudziałą od słońca. Łucja wyciągnęła się na niej z uczuciem niewypowiedzianej ulgi. Przede wszystkim mogła odpocząć, a po wtóre przekonała się, że ten chłopiec istotnie dobrze się orientuje w terenie i że nie błądzi. Przez krótki moment ogarnęła ją błoga świadomość: stąd mogę nawet nie iść dalej. Mogę tu nawet przenocować. A nazajutrz wrócić przy dziennym świetle.
Skarciła siebie w myśli za tę słabość ducha.
— Nie. Muszę jeszcze dziś. Muszę jak najprędzej być w Kowalewie...
Nagle opanował ją niepokój:
— A co będzie, jeżeli Pawlickiego już tam nie zastanę?
Pod wpływem tej obawy pomimo znużenia zerwała się i powiedziała:
— Idziemy dalej. Szkoda czasu,
Chłopiec nie ruszył się z miejsca:
— Niech lepiej odpocznie. Bo teraz to będzie trudniejsza droga.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.