Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak to trudniejsza? — zapytała ledwo dosłyszalnym głosem.
Wprost nie mieściło się jej w głowie, by jakakolwiek droga mogła być trudniejsza od dopiero co przebytej.
— Ano, bo tu już będą kępy rzadsze, to trzeba dalej skakać. I niech pani uważa jak ja skaczę. Tylko, że pani spódnica będzie przeszkadzać. Niech pani ją podwinie.
Nie było innej rady. Ostatecznie obecność tego szesnasto- czy siedemnastoletniego wyrostka nie krępowała jej wcale. Podniosła dół sukni i zapchnęła za pasek odsłaniając wysoko uda. Tak było rzeczywiście wygodniej. Chłopak przyglądał się tej czynności z uśmiechem.
— Chodźmy — już bardziej rzeźkim tonem odezwała się Łucja. — Robi się coraz ciemniej.
Prędko miała sposobność przekonać się, że Antoni nie przesadzał, mówiąc o trudnościach dalszej drogi. Zapewne nie jest sztuką przeskoczyć z jednego krążka wielkości dużego półmiska na drugi, na odległość metra, nie wtedy jednak, gdy między owymi krążkami czernieje bezdenne bagno. Łucja największym wysiłkiem woli powstrzymała się od niedorzecznego i samobójczego pragnienia: zamknięcia oczu podczas każdego skoku. W duszy zaczęła się modlić. Już nie o nic innego, tylko o to, by stanąwszy na następnej kępie, mogła skoczyć na brzeg. Na twardy brzeg. Poczuć twardy grunt pod nogami.
— Czy daleko jeszcze? — pytała raz po raz zdyszanym głosem.
— Niedaleczko — z niezmąconym spokojem odpowiadał przewodnik.
Łucję ogarnął gniew na tego człowieka w Radoliszkach, który jej powiedział, że trzeba odbyć przez bagno kilometr drogi. Ładny kilometr. Była przekonaną, że zrobili ich już co najmniej dziesięć.
Chłopak zatrzymał się nagle i podniósł palec do góry:
— Słyszy pani?
Istotnie w ciszy, zalegającej torfowisko, do jej uszu dobiegł dość odległy dźwięk jakiejś muzyki. Po chwili rozróżniła rytm. Ktoś na harmonii wygrywał polkę.
— To już Kowalewo — wyjaśnił Antoni. — W Kowalewie dzisiaj wesele. Córka kowala za mąż poszła za rudego Mickę, co w zeszłym roku na Łotwę za robotą chodził.
Kępy stawały się teraz coraz gęstsze. Czekała ich jednak jeszcze niemiła przeprawa przez wysokie trzciny. Na tym brzegu bagna rósł ich szeroki pas twardych, ostrych, nieustępliwych. Między trzcinami trzeba było brnąć po kolana w wodzie. Nogi jednak z przyjemnością opierały się o trwały, chociaż nierówny grunt dna, pokrytego korzeniami trzcin. Ostre liście ocierały się o twarz, kalecząc skórę.