Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

nie poznał, zmierzył go bowiem prawie nienawistnym spojrzeniem. Musiał już być porządnie pijany. Zawsze bowiem odnosił się do Wilczura nader życzliwie.
Wkrótce potem spotkali się ponownie w małym saloniku. Ponieważ w salonie słynny mazurzysta, pan Skirwoyn popisywał się właśnie swoim niezrównanym mazurem, tutaj było pusto.
— A, pan profesor. Jak to dobrze, że pana profesora widzę — odezwał się Jurkowski. — Chciałem panu opowiedzieć jedną zabawną historyjkę.
Wyglądał przytomnie, lecz pewne niedokładności w wysławianiu się świadczyły o nadmiarze pochłoniętego alkoholu.
Wilczur uśmiechnął się wyrozumiale:
— Z przyjemnością jej wysłucham. Chociaż przyznam się panu, że nie należę do znawców humoru.
Jurkowski podniósł palec do góry.
— O, na tym humorze to szanowny profesor pozna się z łatwością. Po prostu boki zrywać. No, mówię kochanemu profesorowi, boki zrywać.
Wilczur udał zaciekawienie:
— Słucham, słucham.
— Otóż, niech pan sobie wyobrazi, mam tu polowego. Porządne chłopisko. Od dawna już u mnie służy. U ojca mego służył. Coś już będzie ze czterdzieści lat, jak jest u nas polowym. Dzieci wychował, doczekał się wnuków. A coś przed trzema laty owdowiał. Rozumie pan? Owdowiał.
— Rozumiem — łagodnie potwierdził Wilczur.
— I uważa profesor, wszystko byłoby w porządku, ale w zeszłym roku diabeł go opętał. Przychodzi do mnie, całuje mnie w rękę i mówi, że się chce żenić. Uważa pan: chce się żenić! Zdurniałeś powiadam. Po co tobie się żenić? Przy córce mieszkasz, baby nie potrzebujesz. Stary pryk z ciebie. I z kimże chcesz się żenić?... A, powiada, z Małgośką od Lawończuka. A Lawończuk, trzeba profesorowi wiedzieć, to biedak nad biedaki. Ziemi dziesięcin dwie czy trzy, a chałupa pełna dzieci. Głodem przymierają. Ta jednak Małgośka była niebrzydką dziewczyną. Nieraz ją tam matka do roboty w ogrodzie brała, to zauważyłem, że nie brzydka. Tylko zmizerowane to, zachudzone... No, ale pobrali się. Dałem im tam krowę i myślę sobie, co to z tego będzie?... Aż i niedługo czekałem. Patrzę, na folwarku parobki i dziewuchy wciąż się śmieją i śmieją, palcami polowego wytykają. Aż i on sam do mnie przychodzi. Prosi, by go nocnym stróżem zrobić. Zacząłem wypytywać o powody, a on mi do nóg: rady nijakiej znaleźć nie mogę — powiada. — Jak mnie wielmożny pan nie wyratuje, to szczeznąć przyjdzie. Zacząłem się dopytywać. A okazuje się co. Że żona mu, gdy tylko się odpasła, na prawo i na lewo z parobkami ten