„Pani Dobraniecka błaga panią, a i ja do tej prośby się przyłączam, by zechciała pani wpłynąć na profesora Wilczura, by nie odmówił ratunku umierającemu. Wie, że nie ma prawa o to prosić. Że niczym sobie na taką przychylność nie zasłużyli i że profesor Wilczur uważa ich za wrogów. Dlatego zwraca się przeze mnie i do pani. Ufamy, że nie odmówi pani swojej pomocy. Czekamy telegraficznej odpowiedzi. — Kolski.”
Łucja zmięła depeszę w ręku. Wiadomość spadła na nią obuchem. Ileż radości i dumy wypełniło jej myśli. Oto sam los w najzłośliwszy sposób mścił się na tych złych ludziach, oto samo fatum kazało im szukać pomocy i ratunku u człowieka, któremu wyrządzili tyle najokropniejszych krzywd.
— Ach, podli. Po trzykroć podli — myślała. — Nazywali go pogardliwie znachorem. Rozpowszechniali oszczerstwa o nim. Twierdzili, że powinien porzucić chirurgię. A teraz gdy zagroziła śmierć, jak psy skamlą o łaskę!
Do sieni wszedł profesor. Impulsywnie chwyciła go za rękę. Spojrzał na nią zdziwiony. Jej oczy iskrzyły się tryumfem, a na policzki wystąpiły silne rumieńce. Oddychała szybko.
— Czy coś się stało? — zapytał. — Pani jest taka wzburzona...
— A tak! Tak. Stało się. Stało się coś, co musi przekonać o sprawiedliwości Bożej! Niech pan posłucha.
Wyprostowała zgnieciony arkusik i przerywanym głosem zaczęła czytać depeszę. Słuchał z rosnącym zdumieniem. A gdy skończyła, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wilczur patrzył w ziemię. Na jego twarzy odbił się głęboki smutek. Wreszcie podniósł głowę i powiedział cicho:
— Bóg mi świadkiem. Nie mogę... Jakże... Nowotwór w mózgu... I ta ręka...
Wyciągnął przed siebie lewą rękę, która widocznie pod wpływem niespodziewanego wrażenia, dygotała bardziej niż zwykle.
— Jakże ja z tą ręką... To przecież niepodobieństwo.
— Ale ta bezczelność — wybuchła Łucja. — Ta bezczelność tych nędznych płazów! Po tym wszystkim, co panu zrobili, ośmielają się!... Ludzie o miedzianym czole!...
Wilczur nic nie odpowiedział. Założył w tył ręce i ciężko chodził z kąta w kąt.
— Napiszę Kolskiemu, że dziwię się temu, jak mógł podjąć się pośrednictwa. I w dodatku mnie również o pośrednictwo prosi.
Wilczur zatrzymał się przed nią:
— Nie może mu pani z tego robić zarzutu, panno Łucjo — powiedział. — Nie wolno pani zapominać, że jest on przede wszystkim lekarzem. Że jako lekarz obowiązany jest nie pominąć żadnego, absolutnie żadnego sposobu ratowania pacjenta.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.