przyjechała, bo brzydzę się nawet tym, że widzę panią upokorzoną. Nie zobaczy pani profesora!...
— Jakże okrutnie pani się mści! — wyszeptała Dobraniecka.
— To los się mści na was. Los. Nie ja.
— Więc dlaczego pani nie chce umożliwić mi zobaczenie profesora? Czyż to nie zemsta dyktuje pani tę nieustępliwość?
Łucja zmierzyła ją pogardliwym spojrzeniem:
— Nie zemsta, bo wie pani, co wczoraj powiedział profesor? Powiedział, że nie odmówiłby pomocy nawet największemu zbrodniarzowi.
— Więc czemuż nam jej odmawia?
— Bo jej dać nie może. Nie obudzę profesora i nawet mu nie wspomnę o tym, że pani była. Nie chcę mu zakłócać spokoju. Och, wy, z waszą chciwością i zazdrością, nawet nie rozumiecie tych szlachetnych wyżyn, tego bezmiaru dobroci, tego poświęcenia, których pełna jest dusza skrzywdzonego przez was człowieka. Poznaję panią już w tym, że pani tu przyjechała. Bo oczywiście nie uwierzyła pani słowom mojej depeszy. Sądziła pani, że to jest tylko wymysł. Co?... Prawda? Myślała pani, że to kłamstwo. Że profesor Wilczur chciał przez to dać do zrozumienia, że nie odmówiłby pomocy, pomimo doznanych krzywd, gdyby tylko mógł? Otóż myli się pani. Wobec pani nie jestem zobowiązana do żadnych wyjaśnień, ale powiem pani. Niedawno wściekły pies pogryzł rękę profesora i od tego czasu, chociaż przeprowadzono potrzebną kurację, lewa ręka znajduje się w nieustannym drżeniu. Czy teraz rozumie pani, że profesor naprawdę nie może podjąć się operacji?
Pani Dobraniecka chciała coś powiedzieć, lecz Łucja przerwała jej ruchem ręki:
— Nie. Niech pani nie mówi. Niech pani nic nie mówi. Boję się, że usłyszę jakieś plugawe podejrzenie. Bo z ust, w których rodziły się najgorsze potwarze i oszczerstwa, niczego innego się nie spodziewam. Nie macie po co tu dłużej zostawać. Niech pani jedzie. Niech pani jedzie zaraz i pozwoli nam zapomnieć o sobie i o swoim mężu!...
Dobraniecka niespodziewanie rzuciła się przed nią na kolana:
— Litości... Litości... — jęczała i wybuchła łkaniem.
Lecz Łucja była niewzruszona:
— Niechże pani wstanie. To jest wstrętne!
I zwracając się do Kolskiego, powiedziała niemal rozkazująco:
— Niechże pan podniesie tę panią.
Kolski pomógł wstać pani Ninie i usadowił ją na krześle. Nie przestała szlochać i przez kilka minut w pokoju rozlegało się jej łkanie. Wśród płaczu zaczęła mówić:
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.