— Czy pan wierzy, że taka operacja może się udać?
Kolski nie ustępował.
— Słyszałem o wypadkach, gdy mechanik okrętowy na pełnym morzu przeprowadzał amputację nogi marynarzowi, nie mając pojęcia o anatomii i korzystając li tylko ze wskazówek chirurga, nadawanych z któregoś portu przez radio. Operacja się udała...
Pani Nina powtarzała wciąż szeptem wśród płaczu:
— Błagam, profesorze... Błagam...
Wilczur stał przez dłuższą chwilę ze ściągniętymi brwiami.
— Podobne rzeczy mogą się czasem udać, gdy chodzi o wypadki nieskomplikowane. Lecz pytam pana powtórnie, czy uwierzy pan, by tu można było zastosować podobny system?
Kolski potrząsnął głową:
— Nie. panie profesorze. Ja w ogóle nie wierzę, by ta operacja mogła się udać. Stan chorego jest, moim zdaniem, beznadziejny. Ale...
Przerwał mu głośniejszy szloch pani Dobranieckiej.
— Ale — ciągnął po chwili — moja wiara, lub niewiara nie może tu wpływać na fakt, że istnieje możliwość uratowania pacjenta. Profesor Colleman określił ją jako szansę jedną na sto tysięcy. Jeżeli zaś pacjent oświadcza, iż jest przekonany, że w razie przeprowadzenia operacji przez pana profesora może spodziewać się znalezienia tej jednej szansy, myślę, że pan nie odmówi. Myślę, że pan nie powinien odmówić.
Wilczur jakby zaskoczony spojrzał mu w oczy:
— I dlaczegóż pan myśli, że nie powinienem?
Kolski odpowiedział twardo:
— Byłem pańskim uczniem, panie profesorze.
W pokoju zapanowało milczenie.
Nie ulegało wątpliwości, że słowa Kolskiego wywarły wielkie wrażenie na Wilczurze. Podszedł do okna i wpatrywał się w krople deszczu, ściekające po czarnej szybie. Z boku przed gankiem żarzyło się czerwone tylne światło samochodu, rzucając słaby odblask na zabłocony numer.
Wilczur, nie odwracając się, powiedział:
— Czy będzie pani taka dobra, panno Łucjo, i zechce pani przygotować moją walizkę?
— Zaraz to zrobię — cicho powiedziała Łucja.
Nim zdążyła za sobą zamknąć drzwi usłyszała gwałtowny wybuch płaczu. To pani Nina upadła na kolana przed Wilczurem.
— Dziękuję. Dziękuję panu, — wołała, usiłując chwycić jego rękę.
— Niechże się pani uspokoi — powiedział złamanym głosem.
— Do śmierci panu tego nie zapomnę...
Uśmiechnął się ze smutkiem i machnął ręką:
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.