— Proszę wstać i usiąść.
A zwracając się do Kolskiego wskazał półkę na ścianie:
— Panie kolego. Tu znajdzie pan krople walerianowe.
Kolski odłożył kapelusz, który dotąd trzymał w ręku. Rozejrzał się wśród wielu flakonów i znalazłszy właściwy, odliczył do szklaneczki trzydzieści kropel, bez pośpiechu dolał wody ze stojącej na stole karafki i podał pani Ninie. Przez cały ten czas Wilczur przyglądał mu się z uwagą i jakby z namysłem. Wreszcie położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Rzeczywiście był pan moim uczniem. I nie wstydzę się tego.
Kolski poczerwieniał:
— Niech pan mi wierzy, panie profesorze, że nie zasłużyłem na tak pochlebną pańską opinię o mnie.
Wilczur zdawał się nie słyszeć jego słów, zajęty swoimi myślami. Myśli zaś te musiały być nieprzeciętnej wagi, gdyż czoło profesora pokryło się głębokimi pionowymi fałdami. Nagle spojrzał Kolskiemu prosto w oczy, spojrzeniem, w którym była decyzja:
— Przekonał mnie pan. I pojadę. Ale pod jednym warunkiem.
Kolski zlekka zaniepokoił się:
— Przypuszczam, że pani Dobraniecka zgodzi się na każde warunki.
— Tak, — tak — potwierdziła Nina. — Przyjmuję wszystkie warunki z góry.
Wilczur nie zwrócił na nią uwagi i mówił do Kolskiego:
— To nie jest warunek dla nikogo innego, tylko dla pana.
— Dla mnie? — zdziwił się Kolski.
— Tak. I podkreślam, że jest to warunkiem bezwzględnym.
— Słucham, panie profesorze.
— Otóż na czas mego pobytu w Warszawie, pan, panie kolego, zostanie tutaj. Nie mogę porzucać, pan sam to powinien zrozumieć, swoich pacjentów. Dr Kańska nie jest chirurgiem, a tu mamy dużo wypadków, gdzie konieczna jest pomoc chirurga. Zostanie pan tutaj, póki nie wrócę.
Kolski stał blady jak płótno. Niespodziewana propozycja Wilczura spadła nań jak nadmiar szczęścia, pod którym uginała się wyobraźnia. Zostać tu. Być razem z Łucją, widywać ją codziennie. Pracować razem, jak dawniej, jak w Warszawie... Najśmielszymi pragnieniami nie sięgał tak daleko. Już chciał odpowiedzieć, że zgadza się na warunek profesora, gdy zatrzymała go świadomość: jak też Łucja to przyjmie? Czy nie dopatrzy się w tym podstępu, czy nie będzie uważała go za intruza?... Zwłaszcza po tym, co usłyszał z jej ust, gdy mówiła do Dobranieckiej. W jej słowach mógłby dopatrywać się wręcz intencji zaliczenia go do wrogów profesora, których przez to samo Łucja uważała za swoich wrogów. Radość przebywania
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/084
Ta strona została uwierzytelniona.