serdecznie pocałował ją w rękę i wyszedł na ganek, gdzie już czekała pani Dobraniecka. Pod gęstym deszczem przeszli do samochodu. Był to duży, ciężki wóz, nieco przestarzałego typu, lecz tym niemniej wygodny i osadzony na dobrych resorach, Pomimo błota na trakcie szedł równym tempem. Doświadczony kierowca trafnie wymijał większe kałuże i ryzykowniejsze wyboje.
Pani Dobraniecka usiłowała nawiązać z Wilczurem rozmowę, lecz ten zbywał ją krótkimi, zręcznymi odpowiedziami. Gdy nie ustawała, w poszukiwaniu wciąż nowych tematów, powiedział jej wreszcie:
— Jestem zmęczony, proszę pani. Spróbuję się zdrzemnąć.
Zrozumiała i umilkła.
Na razie wprawdzie o drzemce nie mogło być mowy, gdy jednak po godzinie wóz skręcił z traktu na szosę, profesor Wilczur oparłszy się o poduszki siedzenia, zamknął oczy i zasnął. Na lotnisko przybyli o przeszło godzinę za wcześnie. Wolny czas poświęcił Wilczur na pisanie listu do Łucji, z przypomnieniem paru spraw, o których wyjeżdżając nie pamiętał.
W dwie godziny później byli już na warszawskim lotnisku i wprost z Okęcia pojechali do lecznicy. Gdy samochód zatrzymał się przed podjazdem, Wilczur nie od razu mógł wysiąść. Nagle opuściły go siły. Widok gmachu, w którym tyle lat spędził, widok instytucji, którą sam stworzył, ścisnął mu serce. Z opuszczoną głową wszedł do środka, i odruchowo z hallu skierował się ku swemu dawnemu gabinetowi. Pani Dobraniecka, która go wyprzedziła, zdążyła już komuś powiedzieć o jego przyjeździe. W przeciągu minuty na wszystkich piętrach wiedziano już o tym.
Wiedzieli wszyscy, lecz nikt nie chciał wierzyć. Na spotkanie Wilczura wybiegł Rancewicz, dr Michałowski, Kotkowski i inni lekarze. Otoczyli go kołem, ściskali ręce i wciąż nie wierzyli własnym oczom.
Było coś tragicznie nieprawdopodobnego w tym, że ten człowiek zdecydował się na krok tak wielkoduszny, na ponadludzkie zaparcie się siebie.
Gdy przedwczoraj dowiedziano się, że pani Dobraniecka wraz z Kolskim wyjechali do Radoliszek, by błagać Wilczura o przyjazd, wszyscy wzruszali ramionami. Nikt ani przez moment nie przypuszczał, by Wilczur dał się uprosić. Jeden Rancewicz, który go znał najdawniej i najlepiej, powiedział:
— Ludzie się zmieniają. Może i on się zmienił. Ale jeżeli się nie zmienił, nie trzeba tracić nadziei.
I dodał po chwili:
— Inna rzecz, czy jego przyjazd na co się przyda. Dobraniecki może nie dożyć rana, a i operacja... Porównałbym tę operację z loterią, w której nie ma ani jednej wygranej.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.