„Sensacyjna operacja mózgu. Profesor Wilczur w Warszawie. Przyjechał ze swej pustelni, by ratować życie przyjacielowi i koledze.”
Wilczur odwrócił głowę i pomyślał:
— Oto miasto. Miasto z jego krzykiem, z jego prawdą, z jego pustką...
Gdy tylko roztopił się w szumie deszczu odgłos oddalającego się motoru a na brzozach, którymi był trakt wysadzany zgasły ostatnie smugi reflektorów, Łucja powiedziała:
— Zaraz przygotuję dla pana pokój profesora.
— Czy mogę pani w tym dopomóc — zapytał nieśmiało Kolski.
— Nie. Dziękuję. — odpowiedziała stanowczo i chłodno. — Sama sobie dam radę.
— A nie przeszkodzę pani, jeżeli będę przy tym obecny?
— Och, to mi jest zupełnie obojętne.
Podczas gdy zamykała drzwi zauważył:
— Nie sądziłem, że państwo się tutaj tak dobrze urządzili. Toż to prawdziwa lecznica. A co jest w tamtym pokoju?
— Tam leżą chorzy — krótko odpowiedziała Łucja.
Zmiana tematu nie przyczyniła się do przełamania lodów i Kolski powiedział:
— Pani zdaje się jest bardzo na mnie zagniewana. Żywi pani do mnie urazę o to, że namówiłem profesora do wyjazdu.
— Myli się pan. Nie żywię żadnej urazy.
— Więc nie może mi pani darować tego, że tu zostałem. Ale proszę mi wierzyć, że to profesor ode mnie zażądał tego.
— Wiem. Mówił mi. Mówił mi również, że perspektywa pozostania tutaj tak pana przeraziła, że aż się pan bronił rękami i nogami.
— Dobrze pani wie dlaczego. Obawiam się, że pani będzie z tego niezadowolona. Nie chciałem się narzucać. Zostać tu po to, by być uważanym za intruza...
— Któż panu powiedział, że uważam pana za intruza?
— Gdyby miało być inaczej — powiedział cicho — pozwoliłaby mi pani już dawniej przyjechać.
— To co innego — odpowiedziała po pauzie. — Ale skoro już pan tu jest... Mam okazję do wykazania staropolskiej cnoty gościnności.
Ujęło ją zażenowanie Kolskiego i już w nieco lepszym humorze zabrała się do słania dlań łóżka. Wydobywszy z szuflady pidżamę Wilczura, zaśmiała się: