Udała się i ta również. Dzięki pomocy Kolskiego wszyscy pacjenci byli załatwieni do godziny czwartej. Toteż doktor Pawlicki, który w parę minut później przyjechał, nie miał już nic do roboty i wystąpił do Kolskiego z żartobliwymi pretensjami, że mu chleb odbiera. Gawędzili czas dłuższy przy herbacie, przy czym Pawlicki wypytywał Kolskiego o stosunki w warszawskim świecie lekarskim, o nowe metody lecznictwa w niektórych chorobach i wreszcie o Dobranieckiego i jego stan. Ponieważ nie był poinformowany o zatargach między Dobranieckim a Wilczurem, wiadomość o wyjeździe profesora do Warszawy przyjął jako rzecz zupełnie naturalną. Wyraził nawet przypuszczenie:
— Kto wie, czy tam, w stolicy nie namówią profesora do powrotu na stałe. Prawdę powiedziawszy nie jest to z korzyścią dla społeczeństwa, że taki znakomity uczony ograniczył swoje pole działalności do ciasnej prowincji.
— Zapewne. Ale profesor już tyle zrobił dla ludzkości, że ma prawo pomyśleć o sobie. A tu właśnie czuje się najlepiej.
Po wyjeździe Pawlickiego Kolski nadmienił:
— Bynajmniej nie wydaje mi się to pewne, co twierdziła pani z takim przekonaniem.
— Że profesor się tu czuje najlepiej?
— Właśnie — skinął głową Kolski. — Porzucił Warszawę pod wpływem rozgoryczenia. I doprawdy nie zdziwiłbym się, gdyby go tam teraz zatrzymano.
Łucja uśmiechnęła się.
— Za mało pan go zna, jeżeli może pan tak mówić. Ręczę panu, że natychmiast po operacji wyjedzie z Warszawy. Nie zostanie tam ani jednego dnia dłużej, niż będzie to konieczne.
Kolski zamyślił się i odezwał się po dłuższej pauzie:
— Być może ma pani słuszność… Być może. Tłumaczyłoby się to zresztą wiekiem profesora. Ale pani… Teraz, gdy widzę całe to otoczenie, wszystkie warunki pracy i tę szarą smutną codzienność, która tu panuje, nie mogę pojąć, jak pani tu może wytrzymać, panno Łucjo.
— Wcale tu nie jest tak źle. — Wzruszyła ramionami.
— Przypomina mi to — mówił w zamyśleniu — jakby przedsionek Nicości. Jakby wstęp do cmentarza. Tu wszystko zamiera w zatłaczającej ciszy, w leniwej, ciągnącej się, jednostajnej ciszy… Nie, niech pani nie sądzi, że chcę odstraszać panią, że chcę pani obrzydzić to wszystko. Bynajmniej. Wydaje mi się tylko, że jest niezrozumiałym marnotrawstwem zostawianie tu swoich najmłodszych sił, najpiękniejszych lat życia.
— Zapomina pan o jednym, panie Janku, że bywają uczucia, które szarą jednostajność potrafią zmienić w najbarwniejszą bajkę. Które to, co pan nazywa smutkiem i beznadziejną ciszą, przemienić potrafią w pogodną radość.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.