Był wprost oszołomiony tym, co słyszał.
— Co się pani stało, panno Łucjo? — powtórzył i przyszło mu na myśl, że są to najwyraźniejsze objawy początków histerii. Oczywiście siedząc w tym zapadłym kącie, i nudząc się, musiała mieć nadwerężone nerwy.
Po dłuższej pauzie wobec jej milczenia zaczął mówić, zaczął tłumaczyć całą niedorzeczność jej podejrzeń.
— Jak pani nawet może przypuszczać, że kochając panią i mając szczęście przebywać z nią pod jednym dachem mógłbym bodaj w najmniejszym stopniu zainteresować się jakąś inną kobietą. Panno Łucjo!
Jego argumenty, a zwłaszcza ostatni, przemówiły jej do przekonania. Nie ulegało wątpliwości, że zbyt pospiesznie i ze zbyt luźnego materiału wyciągnęła niesłuszne wnioski. Skrzywdziła nie tylko Bogu ducha winną Donkę, lecz i Kolskiego. Ogarnęło ją przykre zawstydzenie. Sama nie wiedziała, czym usprawiedliwić się przed nim ze swego niedorzecznego zachowania się. W końcu doszła do przekonania, że wszelkie wykręty nie licowałyby z godnością ich wzajemnego stosunku, i ulegając swojej naturze, która kazała jej zawsze postępować prosto i szczerze, wyciągnęła doń obie ręce:
— Bardzo pana przepraszam, panie Janku. Rzeczywiście mogło mi się to zdawać tylko. Niech pan nie żywi do mnie żalu.
Chwycił jej ręce i zaczął obsypywać je pocałunkami:
— Żalu?… Ależ ja do pani nie żywię najmniejszego żalu! Tylko było mi tak smutno, tak bardzo smutno… Że pani nie wierzy, że pani posądza mnie o to, co ja sam nazwałbym… świętokradztwem.
Miał w oczach łzy. Poczucie własnej winy wzmogło jeszcze bardziej wzruszenie Łucji i chęć zadośćuczynienia. Nie wiedziała jaką formę nadać swojej ekspiacji. W każdym razie chciała być dlań jak najserdeczniejsza.
— Panie Janku — powiedziała. — Może nie pozwoliłabym sobie na urządzenie panu tej bezsensownej awantury, gdyby nie to, że naprawdę uważam pana za kogoś bardzo bliskiego. Powinien pan trzymać mnie ostrzej. Rozpuściłam się, jak dziadowski bicz.
— No, już teraz nie mówmy o tym. Wszystko szczęśliwie się skończyło. A jeżeli pani to dogadza, to proszę, niech pani codziennie krzyczy na mnie przez dwanaście godzin, bylem tylko później mógł mieć jeden kwadrans taki, jak w tej chwili.
Z żartobliwym smutkiem potrząsnęła głową:
— Widzę, że nie ma rady, i że od dziś będzie mnie pan już uważał za człowieka, który prześladuje uciśnionych.
W najlepszej komitywie spędzili resztę wieczora. Po kolacji długo jeszcze rozmawiali, przy czym Łucja nie żałowała wysiłków, by wynagrodzić mu poprzednie przykrości. Wysiłki te
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.