w wytworzonej sytuacji, w warunkach, gdy oboje młodzi zmuszeni okolicznościami spędzają całe dnie z sobą.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Wilczur wracał w pogodnym nastroju ducha. Przewidywał wprawdzie to, że będzie musiał rozstać się z Łucją, że będzie musiał wyrzec się wszelkich swoich nadziei, bynajmniej jednak nie cieszył się z tego powodu. Uważał, że spełnia swój obowiązek, że postępuje uczciwie, lecz wiedział również, że tym postępowaniem zamyka niejako ostatni rozdział swego osobistego życia. Że świadomie i ostatecznie wyrzeka się własnego szczęścia.
Na stacji w Ludwikowie znalazł wolną furmankę jednego z radoliskich Żydów. Chuda szkapina wlokła się noga za nogą tak, że gdy dojeżdżał do młyna panował już lekki zmrok. Na rozstaju zapłacił Żydowi i wziąwszy walizkę ruszył pieszo do lecznicy. Drzwi nie były zamknięte. Nacisnął klamkę i wszedł. W sieni nie było nikogo. W całym domu panowała zupełna cisza, w której jego kroki rozlegały się hałaśliwie. Nagle ze „szpitalnego” pokoju odezwał się głos Donki:
— Hej, a kto tam?
— Jak się masz Donko? To ja.
— Jezus Maria — odpowiedział mu radosny okrzyk. — Pan profesor wrócił.
I dobra Donka wpadła do sieni rozradowana i zemocjonowana. Po przywitaniach pomogła mu zdjąć palto i żywo zabrała się do przygotowania herbaty, papląc przez cały czas bez przerwy.
— A gdzież jest panna Łucja? — zapytał Wilczur.
— Na spacerze. Co dzień na spacery z panem doktorem Kolskim chodzą i wracają dopiero na kolację. Strasznie daleko chodzą. Czasami aż za Wickuny.
— No, a jakże, nie nudzi się tu doktór Kolski?
Donka zaśmiała się:
— Gdzie tam jemu do nudzenia się. Ja tak myślę, że on tu i rok by chętnie siedział.
— To bardzo miły człowiek — zauważył Wilczur pozornie obojętnym tonem. — Jakże ci się on podoba, Donko?
Dziewczyna wzruszyła ramionami:
— Co on mi się tam ma podobać, czy nie podobać? Albo to on dla mnie? Ja mam swojego Wasyla i innych nie potrzebuję. A jak się komuś przywiduje, że ja do doktora strzelam oczami, to to nieprawda.
— A komuż się to przywiduje? — z zaciekawieniem zapytał Wilczur. — Wasylowi?
— Nie Wasylowi, tylko pannie Łucji.
— Skądże ty o tym wiesz, że jej się tak przywiduje?
— A bo tu jednego razu tak nakrzyczała na mnie, że nie wiem. Nawet groziła, że się panu profesorowi poskarży, że ja niby do pana doktora jakieś flirty robię. Potrzebny mi on aku-
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.