— Może by pani rzeczywiście się położyła na chwilę?
Łucja potrząsnęła głową i odwróciła się. Nie mogła nań patrzeć. Brutalne słowa Jurkowskiego jakby uderzeniem pięści, rozbiły w niej wszystkie te tak mozolnie nagromadzone, tak skrzętnie i precyzyjnie ustawiane obsłonki, za którymi chciała ukryć, ukryć przed samą sobą wzbierające w niej uczucie.
— To nieprawda, nieprawda… — gorączkowo powtarzała w myśli, lecz gołosłowne zaprzeczenie nie mogło już podważyć tego, co stało się jasne, przeraźliwie jasne.
Jakże dokładnie teraz widziała wszystko. Wszystko! Od początku. Więc tak. Była zazdrosną o Dobraniecką, a później nawet o tę małą Donkę. Cieszyła się z każdego dnia przedłużającego się pobytu Kolskiego w lecznicy i bała się, tak, bała się chwili jego wyjazdu. A powrót profesora… to podłe, to nikczemne… Powrót profesora przeraził ją.
Ileż wysiłku zużyła na uparte wmawianie w siebie, że nadal kocha Wilczura, że nadal chce zostać jego żoną. Z jaką zawziętością zamykała oczy na jego starość! Jak mu bardzo była wdzięczna za to, że nie pozwolił Kolskiemu natychmiast odjechać. Kryła to w sobie, kryła przed sobą, lecz widocznie nie umiała ukryć przed innymi. Wszystko w niej martwiało na myśl, że i profesor mógł w niej to dostrzec. Ileż pogardy czuła dla siebie! Wykazała całą małość swojej duszy, całą słabość charakteru. Uległa uczuciu, które powinna była w sobie zwalczyć, które mogła wykorzenić zawczasu. Jakże niskie i niegodne było to, że pozwoliła mu się rozwinąć, że zasłaniając je różnymi pretekstami tolerowała jego rozrost w swym sercu. W tym sercu, które przyrzekła innemu.
— Przyrzekłam i muszę obietnicy dotrzymać. Choćby się ziemia waliła! Choćbym miała umrzeć!
Słowa te z coraz większą wyrazistością utrwalały się w jej mózgu.
— Och, gdyby chodziło o kogoś innego! Na przykład o Jurkowskiego, nie o profesora. Wówczas nie wahałaby się wcale. Ale wiedziała przecież, jak straszliwie samotny jest Wilczur. Porzucenie go byłoby zbrodnią. Niedotrzymanie danej mu obietnicy byłoby hańbą.
— Muszę z nim zostać i zostanę… zostanę!…
Oto na szalę padło ostatnie słowo, słowo, którego już nic w niej nie zmieni. Odwróciła się i spojrzała na Kolskiego. Serce ścisnęło się w nagłym skurczu. Powiedziała drżącym głosem:
— Musi pan jak najprędzej, zaraz jutro wracać do Warszawy. Koniecznie.
— Dlaczego, panno Łucjo? Co się stało? — zapytał przerażony.
Potrząsnęła głową:
— Nic. Nic. Ale jeżeli żywi pan dla mnie choć odrobinę dobrych uczuć, wyjedzie pan zaraz
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.