wszystko rozdał, którego odarto ze wszystkiego. Jest przy nim i musi przy nim pozostać.
Wiedziała, jak ma postępować. Jak najszybciej wyprawić Kolskiego do Warszawy, opanować swoje nerwy i każdym słowem, każdym gestem, dzień po dniu udowadniać Wilczurowi, że bynajmniej się nie zmieniła, że nadal jedynym jej pragnieniem jest zostanie jego żoną.
Wstała i poprawiając przed lustrem włosy, powiedziała spokojnie:
— Nie, panie Janku. To w niczym nie zmienia sytuacji.
— Jak to nie zmienia? — zdziwił się. — Przecież on najwyraźniej zwraca pani wolność. Łucjo, co pani mówi?
— Zwraca, ale dlaczego? Jakimi motywami się kieruje?
— O to już mniejsza.
— Wcale nie. Rezygnuje tylko dlatego, że sądzi, że ja pana… kocham.
— Ale to przecież prawda!
— Gdyby jednak tego się nie domyślał, jestem pewna, że nie wyrzekłby się mnie.
— Skoro się już jednak domyślił — zauważył Kolski — sprawa się stała dlań jasna. Cóż pani na to poradzi?
— Przekonam go, że się myli.
Kolski się oburzył:
— To nonsens. To jest zbrodnia przeciwko własnemu uczuciu!
— Jeszcze większą zbrodnią byłoby skazanie go na samotność, zdeptanie jego uczuć, odebranie mu resztek nadziei. Nie, panie Janku. Nie może pan tego ode mnie wymagać. Gdybym tak postąpiła, wspomnienie o tym zatrułoby mi całe życie. Skaziłoby każdą minutę naszego szczęścia. Nie, panie Janku. Nie wolno nam tak postąpić.
— Na miłość Boską, panno Łucjo! A czy nie zdaje pani sobie sprawy, że zostając przy nim raz na zawsze przekreśla pani i swoje szczęście i moje?
Potrząsnęła głową:
— Wiem. Ale wszyscy dotychczas przekreślali szczęście profesora. Żona go rzuciła dla jakiegoś chłystka, przez długi szereg lat żył w tragicznej nędzy, poniewierany, wtrącany do więzienia, by wreszcie, gdy odzyskał pamięć, stać się celem najohydniejszej potwarzy, najpodlejszych intryg. Pozbawili go majątku, stanowiska, sławy, wygryźli ze stolicy. Nawet rodzona córka o nim prawie zapomniała. Nie, panie Janku. Nie. Wolałabym umrzeć, niż znaleźć się wśród tych wszystkich ludzi, którzy za jego wielkoduszność, za jego bezgraniczną dobroć i szlachetność zapłacili podłością. Jeżeli pan tego nie rozumie, to naprawdę przekonam się, że ma pan serce oschłe i że nie znajdę z panem nigdy wspólnego języka.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.