Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

W jej głosie zabrzmiała gorycz, a Kolski opuścił głowę i po pauzie powiedział:
— Rozumiem to. Jakże mogę nie rozumieć. Tylko pogodzić się z tym nie umiem.
Do pokoju wszedł Pawlicki:
— No, jakże się droga koleżanka czuje? Nie lepiej? — zapytał serdecznie.
— Wie pan, że przykro mi sprawiać państwu kłopot, ale naprawdę nieszczególnie. Widocznie w ostatnich dniach za dużo pracowałam.
— Ach, to i moja wina — zawołał Pawlicki. — W ostatnich dniach zaniedbywałem lecznicę. Solennie przyrzekam poprawę. Ale to szkoda, że pani się źle czuje, bo zaraz będzie kotylion.
Łucja uśmiechnęła się doń blado:
— Żałuję bardzo, że nie mogę w nim wziąć udziału. Jeżeli pan będzie tak dobry, to prosiłabym wydać polecenie, by zaprzęgano nasze konie.
Po krótkich ceregielach Pawlicki zgodził się i poszedł wydać dyspozycje.
W kwadrans później otuleni w ciepłe burki, siedzieli już w bryczce. Noc była ciemna. Żelazne obręcze kół twardo się odbijały od zamarzniętej grudy. Woźnica pomachując od czasu do czasu batem, niepotrzebnie przynaglał konie, które i tak szły dobrym kłusem.
Nie mówili zupełnie. Tylko Kolski wsunął rękę do rękawa burki Łucji i w milczeniu ściskał jej dłoń.
W lecznicy było ciemno. Tylko nikły płomyk nocnej oliwnej lampki mdło oświetlał okna szpitalnego pokoju. Starając się stąpać jak najciszej, weszli do sieni i tu zdejmowali burki.
— Dobranoc — wyciągnęła rękę Łucja.
Chciał ją przytulić i pocałować, lecz zasłoniła się stanowczym ruchem.
— Nie. Nie trzeba… I niech pan jutro wyjedzie.
Jej szept brzmiał, zdawało się, zupełnie naturalnie, lecz w oczach zakręciły się łzy.
— Łucjo, Łucjo — ścisnął jej rękę Kolski.
— Dobranoc. Niech pan weźmie lampę. Ja trafię do siebie po ciemku.
Kolski wszedłszy do pokoju, usiadł i zamyślił się. Zbyt dobrze znał Łucję, by wiedzieć, że nie zmienia ona zbyt łatwo swoich postanowień. Wysłuchawszy zresztą jej argumentów, zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafi jej przekonać. Popełniała świadomie szaleństwo, skazywała jego i siebie na rezygnację ze szczęścia, na szare, bezbarwne życie, na wieczną gorycz. Ale nie umiał znaleźć słów dość wymownych, nie umiał znaleźć dość przekonywujących argumentów, by ją od tego odwieść.