tów. Nie trzeba ludziom pokazywać tych naszych spraw. No, proszę wytrzeć oczy.
Wilczur zapalił papierosa i umilkł. Łucja pomału odzyskiwała równowagę. Po dłuższym milczeniu odezwała się:
— Nie przebaczę sobie tego nigdy. Nigdy...
— Ale czego, drogie dziecko? Czy tej miłości? Czy tej szczęśliwej miłości, która uratowała i panią i mnie od fałszywego kroku?... Powinniśmy ją błogosławić. Pomówmy teraz o sprawach praktycznych. Otóż Kolski rzeczywiście powinien już wracać do Warszawy. Najmądrzej zrobicie, jeżeli pojedziecie razem. Sądzę, że do wieczora zdąży się pani zapakować. A jutro rano wyjedziecie.
Łucja wybuchnęła nowym płaczem.
— Dlaczego... dlaczego pan tak prędko chce mnie się pozbyć? Pan na pewno mną pogardza!...
— Cóż za głupstwa — oburzył się Wilczur. — Jak pani może mówić podobne nonsensy, droga Łucjo! Po prostu chcę, byście jak najprędzej mogli się połączyć, a sądzę, że im prędzej wasz wyjazd nastąpi, tym lepiej i z tego względu, że zarówno pani jak Kolski i ja musimy mieć trochę czasu dla zżycia się z nową sytuacją, dla przemyślenia jej... Jedźcie jutro...
— Chyba serce mi pęknie, gdy będę stąd wyjeżdżała — zawołała Łucja z rozpaczą.
Stała pośrodku pokoju zalana łzami i zupełnie złamana... Wilczur objął ją, przyciągnął do siebie i mówił:
— Cicho, drogie dziecko. Cicho... I dla mnie to rozstanie nie będzie łatwe. Ale cóż. To konieczność.
Zapukano do drzwi. To istotnie Donka pytała, czy można już podawać obiad. Wilczur powiedział, by jeszcze się z tym wstrzymała, a sam udał się do ambulatorium, gdzie zastał Kolskiego. Nie patrząc mu w oczy zaczął mówić:
— Prosiłem pana, kolego, by pan został jeszcze. Domyślał się pan zapewne, o co mi chodziło.
— Tak jest — cicho odpowiedział Kolski.
— Otóż panna Łucja wyjedzie z panem... Wiem, że się kochacie i szczerze życzę wam najlepszego szczęścia...
Umilkł. Kolski stał blady jak płótno i również nie umiał wydobyć z siebie ani jednego słowa.
— Uradziliśmy — odezwał się po dłuższej pauzie Wilczur — że wyjedziecie jutro rano. Tak będzie najsłuszniej. A teraz, niech pan pozwoli, kolego, że złożę mu powinszowania. Będzie pan miał żonę wyjątkowej wartości. Daj wam Boże...
I nie mógł dokończyć. Wyszedł z pokoju i wrócił do siebie. Nie zastał już tu Łucji. Ciężko opadł na łóżko i wsparłszy głowę na rękach, długie godziny siedział nieruchomy. Płakał.
Tego dnia nikt nie jadł obiadu w lecznicy. Już o zmierzchu Łucja zaczęła pakować swoje rzeczy przy pomocy Donki.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.