napastników kołem, zaczęli ich młócić, co się zmieści. Za drugim omłotem Sanczo padł na ziemię, jak długi, Don Kichotowi animusz rycerski i zręczność na niewiele się zdały; podzielił los swego giermka i runął pod kopyta Rossynanta, który się jeszcze nie był podniósł. Z tego przypadku łacno obaczyć można, z jakim impetem pracują kije w rękach osiłków, gdy ci w gniew wpadną.
Yangosi, ujrzawszy, jakie spustoszenia uczynili, z największym pośpiechem okulbaczyli kobyły i ruszyli w dalszą drogę, pozostawiając dwóch miłośników przygód w stanie godnym litości.
Pierwszy ocknął się Sanczo Pansa i, przyczołgawszy się do swego pana, rzekł głosem cichym a lamentliwym:
— Panie Don Kichocie, och, Dostojny Panie, Don Kichocie!
— Czego chcesz, przyjacielu Sanczo? nasz rycerz równie żałośnie.
— Chciałbym, jeśli to jest możliwe, abyście mi dali choćby ze dwa łyki tego nektaru Fier Blass[1], gdyż, ani chybi, równie jest on skuteczny na pogruchotane kości, jak i na odniesione rany.
— Ach, gdybym go miał tutaj, nieszczęsny! Czegóżby nam jeszcze było potrzeba — odparł Don Kichot. — Ale przysięgam ci, Sanczo, i daję parol błędnego rycerza, że, jeśli fortuna wspak nam nie stanie, będę go miał w swych rękach, nim dwa dni upłyną.
— A jak się panu zda je, za ile dni będziemy mogli nogą ruszyć? — spytał Sanczo Pansa.
— Prawda — rzekł srodze poturbowany rycerz — że nie umiałbym tego dnia dokładnie oznaczyć. Sam swojej biedzie winien jestem, gdyż nie lza mi było imać się oręża przeciwko ludziom, którzy rycerzami nie są: Bóg wojny ukarał mnie za przekroczenie praw rycerskich. Zważ bacznie, przyjacielu Sanczo, na to, co teraz mówić będę, gdyż jest to rzecz dla naszego
- ↑ Sanczo Pansa mówi: „Feo Blas“ czyli „brzydki Blas“ zamiast Fierabras.