— Nie wiem, panie! — odparł — musiało stać się coś nowego, gdyż nieszczęścia nigdy w pojedynkę nie chodzą.
Jeszcze raz spróbował skusić fortunę i wreszcie udało mu się pozbyć ciężaru, co go tak dręczył, nie wzbudzając większego rumoru, jak za pierwszym razem.
Ale Don Kichot miał zmysł węchu równie subtylny, jak zmysł słuchu, a do tego Sanczo był zbyt bliskim jego sąsiadem, aby fotory, bijące ku górze, nie miały obrazić jego nosa.
Zapobiegając złu, jak mógł najlepiej, ścisnął nos dwoma palcami i rzekł gardłowym głosem:
— Wydaje mi się, Sanczo, że cię tęgi strach obleciał.
— O tak — odparł Sanczo — ale czemuście, Panie, dopiero teraz to spostrzegli?
— Dlatego, że teraz pachniesz silniej, niż zwykle, chociaż nie ambrą, przyjacielu, nie ambrą — rzekł Don Kichot.
— Bardzo być może — odparł Sanczo — ale nie jest to moja wina, jeno Waszej Miłości, który wlecze mnie o tak późnej porze przez te pustkowia i wystawia na niebezpieczeństwa, do których nie nawykłem.
— Odsuń się trzy albo cztery kroki na stronę, przyjacielu — rzekł Don Kichot, nie odejmując ani na chwilę palcy od nosa — na przyszłość zaś staraj się bardziej baczyć na siebie i pamiętaj o respekcie, jaki mi winieneś. Zbytnia poufałość, z jaką cię traktowałem, te zaniedbania twoje wywołała.
— Założyłbym się, że Wasza Miłość posądza moje ciało o dokonanie jakiejś nieprzystojnej rzeczy.
— Już tego nie odświeżaj i umknij odemnie — odparł Don Kichot.
Na podobnych dyskursach sługa i pan strawili noc całą. Sanczo, widząc, że dzień nastaje, rozpętał cichaczem golenie Rossynanta, i naciągnął później
Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.1.djvu/212
Ta strona została przepisana.