Dałem materję sławie, co wiecznością darzy,
Byłem szczęsnym i wdzięcznie przyjętym kochankiem.
Najsroższy olbrzym był mi karłem lub barankiem,
Szpada moja łamała każdy oręż wraży.
U mych stóp rozciągnioną widziałem fortunę.
Męstwo me, niemierzone nigdy roztropnością,
Jaśniało skroś największych niebezpieczeństw krocie.
A jednak niby chmura, która słoni lunę,
Zaciemniłeś mnie wraz z mą sławą i dzielnością
Przez swe wielkie przewagi, wielki Don Kichocie!
Witaj mi mężu dzielny, którego w giermkowy
Stan fortuna wprawiając, zechciała łaskawie,
Byś zbytnich trudów nie czuł i w błędnej wyprawie
nie położył nabitej przysłowiami głowy.
Już nie nazbyt odraża kosa, sierp i brona
Zakon błędny. Już dziś i w obyczaju leży
Prostactwo giermków raczej niż pycha rycerzy,
Sięgających chwalbami tam, gdzie gwiazd korona.
Zazdroszczę twemu osłu i twemu imieniu
I twym sakwom pękatym takoż oczywiście
(Sakwy te to przezorność twojej mądrej głowy).
Witaj mi, bracie Sanczo, o zacnem sumieniu!
Człeku dobry, którego w wawrzynowe liście
Mógłli tylko ustroić Owid narodowy.