ów grubijanin, mistrz Elisabeth[1], nie miał konszachtów z królową Madesimą.
— O, jako żywo nie! — przerwał Don Kichot, wielkim gniewem zapalony, zakląwszy siarczyście, jak to miał w zwyczaju — wielka to jest złośliwość albo, lepiej mówiąc, grubijaństwo! Królowa Madasima była wielce czcigodną damą, i wara sądzić, aby tak wielka monarchini miała się pospolitować w miłostkach z jakimś tam cyrulikiem. Każdy, kto powie inaczej, skłamie, jako niegodny łajdak! Gotów mu będę dowieść tego, pieszo lub konno, zbrojnie lub bez broni, potykając się z nim we dnie lub w nocy, jak mu się podoba!
Kardenio przyglądał mu się bacznie. Już go był schwycił paroksyzm szaleństwa, tak iż nie był w stanie skończyć swej historji. Zresztą i Don Kichot słuchaćby jej nie mógł, oburzony do żywego obrazą, wyrządzoną królowej Madesimie. Dziwna, że jej stronę trzymał z takim uporem, jakby była jego prawdziwą damą. Do tego stanu przywiodły go te przeklęte księgi!
Mówię więc, że gdy Kardenio, owładnięty szałem, usłyszał, że mu przeczą i obrzucają go niesłusznemi wyzwiskami, takiemi jak łajdak i inne, nie w smak mu te żarciki poszły; podniósłszy tedy z ziemi wielki kamień, który w pobliżu leżał, grzmotnął nim z taką siłą w brzuch Don Kichota, iż rycerz nasz zwalił się na ziemię jak długi. Sanczo Pansa, nie mogąc ścierpieć podobnego obejścia się ze swym panem, rzucił się ze ściśniętemi pięściami na szaleńca, ale obszarpaniec, jednem uderzeniem pięści, zwalił go do swych stóp, później wskoczył na niego i dowoli go tarmosił a prał po bokach, co się zmieści. Pasterza, który przybiegł na ratunek Sanczy, nielepsze spotkało przyjęcie. Wymłóciwszy ich dowoli, pozostawił ich na ziemi, sam zaś oddalił się spokojnym krokiem i znikł w górskiej kniei.
- ↑ Sławny lekarz z romansów rycerskich, który niejednokrotnie leczył Amadisa z Galji.