Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.1.djvu/311

Ta strona została przepisana.

Odnoszą ciągle! O przyjaźni święta
Porzuć już niebo i nie zwoi, by w szaty
Twoje niegodne kłamstwo się stroiło!

Gdy mu ta zdatność nie będzie odjęta,
Na cne zamysły przyjdzie dzień zatraty,
Zginiem, zmiażdżeni nieprawości siłą!

Śpiew umilkł, przechodząc w głębokie westchnienie. Pleban i balwierz, pozostali jeszcze chwilę na miejscu, czekając, czy jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, widząc, że śpiew zamienił się w użalania i szlochy, zapragnęli dowiedzieć się, kto jest ten nieszczęśnik, którego głos był równie wdzięczny, jak żałosne jego skargi i jęki. Niedaleko ujechawszy, ujrzeli nad zakrętem skały człowieka tej postury i pozoru, jak im Sanczo Kardenia opisał, opowiadając o jego historji. Gdy Kardenio ich spostrzegł, nie zmieszał się wcale. Stał na miejscu bez ruchu, spuściwszy głowę na piersi, niby człek, głęboko zamyślony, nie podnosząc oczu, aby drugi raz spojrzyć na tych, co go tu zaskoczyli. Pleban, będąc już uwiadomiony o jego nieszczęściach i miarkując z poznak kim jest, zbliżył się do niego i krótkiemi a foremnemi słowy jął go usilnie namawiać, aby porzucił ten nędzny sposób życia, który wystawia go na niebezpieczeństwo śmierci — nieszczęście ze, wszystkich najstraszniejsze. Kardenio był w ten czas przy zmysłach zupełnych i wolny od napaści? szaleństwa, które go tak często chwytało. Zważywszy jednak dwóch ludzi, tak inaczej przyodzianych do tych, co się po okolicznych pustaciach błąkają, zadziwił się mocno, zwłaszcza, gdy usłyszał, że mówią o jego sprawach, jak o rzeczy dobrze wiadomej (a poznał to już był dowodnie po słowach plebana). Rzekł tedy:
— Widzę WPanowie moi, że niebo, które nie tylko dobrych ale i złych często wspomagać zwykło,