szcza, że przysiągł mi na swoją cześć rycerską; puszczę go wolno i spokojny będę, że się z długu uiści.
— Zważcie Panie rycerzu — rzekł wyrostek — że mój pan nie jest żadnym rycerzem i że na czci rycerskiej całkiem się nie wyznaje. Zwie się Jan Haldudo, bogacz z Quintanar[1].
— Nic to nie szkodzi — odparł Don Kichot — gdyż rycerze mogą być i między Haldudosami, a pozatem każdy przecież jest dziecięciem dzieł swoich.
— To prawda — rzekł Andrzej ale jakichże to dzieł dziecięciem jest mój chlebodawca, skoro odmawia mi wypłacenia zasług za serdeczny pot mojej pracy?
— Nie odmawiam ci tego, nie odmawiam, drogi Jędrusiu, uczyń mi tylko tę łaskę i pójdź ze mną, a przysięgam na wszystkie zakony rycerskie, jakie są na ziemi, że ci wszystko wypłacę brzęczącemi realami i to nawet takiemi, co pachnidłem wonieć będą[2].
— Za woniejące reale dziękuję — odparł Don Kichot. Zadowolą się brzęczącemi ze srebra. Bacz jednak, abyś dopełnił tego, coś obiecał, gdyż w przeciwnym razie — przysięgam ci słowami tej samej przysięgi — że wrócę, aby cię spotkać i ukarać, jak należy, i że cię odnajdę, choćbyś się pod ziemię zapadł. Abyś zaś wiedział, kto ci rozkazuje i abyś się czuł bardziej obligowany do dotrzymania swego słowa, znaj, żem jest waleczny Don Kichot z Manczy, mściciel krzywd i nieprawości. Zostań z Bogiem i pamiętaj, coś obiecał i poprzysiągł.
A tak mówiąc, spiął Rossynanta ostrogą i wkrótce znikł z oczu. Wieśniak patrzył za nim długo, zaś upewniwszy się, że już wyjechał z lasu i że go nie widać, zwrócił się do swego pachołka, Andrzeja, i rzekł:
— Chodź tutaj, gołąbeczku, gdyż chcę ci zapłacić, co ci winienem, jak ów mściciel krzywd mi rozkazał.