Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.1.djvu/86

Ta strona została przepisana.

padające, ani śpiewy ptasząt, które radośnie i gwarnie witały jutrzenkę budzącego się dnia dokonaćby tego nie mogły.
Obudziwszy się, sięgnął po flaszę, aliści bardziej mu się letka wydała, niż wczorajszego wieczora. Zmartwił? się tem wiełce, gdyż wiedział, że nie odrazu będzie można w drodze tej letkości zaradzić.
Don Kichot nie chciał jeść śniadania, gdyż, jak się rzekło, karmił się słodkiemi i smakowitemi wspomnieniami.
Dosiadłszy wierzchowców, udali się w stronę wąwozów Lapice, gdzie stanęli około trzeciej godziny po południu.
— Tutaj — rzekł Don Kichot — będziemy mogli, braciszku Sanczo, po same uszy pławić się w przygodach. Zważ jednak, że nie lza ci brać do ręki miecza w mojej obronie, nawet gdybyś mnie zoczył wśród największy perieułów, chyba, że ujrzysz, iż ci, którzy na mnie następują, to hałastra i ciury podłe. Wówczas możesz mi z sukursem pośpieszyć.
Jeśli to jednak będą rycerze, wara ci na plac z bronią wyjeżdżać. Zabraniają ci tego prawa zakonu rycerskiego do czasu, aż na rycerza pasowany nie zostaniesz.
— Bardzo wam w tej mierze posłuszny będę; Wielmożny Panie, choćby i dla tej racji, że jestem człekiem spokojnego przyrodzenia i wrogiem wszelkich burd, zwad i kłótni. Ale gdy już pójdzie o moją własną skórę, tedy nie będę się na nic oglądał, gdyż według boskich i ludzkich przykazań, każdy się może bronić, kiedy na niego nastają.
— Nie przeczę ci wcale — odparł Don Kichot — lecz gdy się będę potykał z rycerzami, pamiętaj, abyś był hamowny i przyrodzoną swą krewkość na wodzy dobrze trzymał.