— Tego nie uczynicie — odparł Don Ludwik — chyba, że chcecie martwym mnie zabrać. Za żywa stąd mnie nie weźmiecie!
Tymczasem wszyscy przytomni w gościńcu nadbiegli na ten hałas: a więc Kardenio, Don Ferdynand ze swymi towarzyszami, pleban, balwierz i Don Kichot, któremu się zdało, że sprawowanie straży koło zamku jest już o tej porze rzeczą zbędną. Kardenio, wiadomy historji młodzieniaszka, zapytał tych, co mu gwałt zadać chcieli, dlaczego pragną go siłą uprowadzić.
— Słuszny mamy do tego powód — odparł jeden z wysłanników — chcemy ocalić życie jego ojca, który tak cierpi niezmiernie z powodu rozłąki z synem, że każdej chwili utracić je może.
Na to odparł Don Ludwik:
— Nie ma powodu, abym miał się tłumaczyć ze spraw moich. Jestem wolny. Powrócę, kiedy mi się będzie podobało. Jeśli mi się zaś nie podoba, nikt z was do powrotu mnie nie przymusi.
— Rozum Was nakłonić do tego powinien, WPanie — odparł sługa. — A jeśli głos rozsądku niedostateczny się okaże, tedy my będziemy musieli wypełnić to, pocośmy tu przybyli, by naszej powinności nie chybić!
— Dowiedzmy się, co się w tem wszystkiem kryje? — zapytał wówczas audytor.
Sługa, który poznał w nim sąsiada domu swojego pana, odparł:
— Zaliż, WPanie audytorze, nie znacie tego panicza? Jest przecie synem sąsiada WPana. Uciekł z domu swego ojca w tem przebraniu, które, jak to na własne oczy widzicie, wysoce jest dla jego stanu nieprzystojne. Audytor spojrzał wówczas baczniej na młodzieniaszka, a poznawszy go, uścisnął go serdecznie i rzekł:
— Cóż to znów za dziecinności, panie Don Ludwi-
Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.2.djvu/234
Ta strona została przepisana.