Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.3.djvu/106

Ta strona została przepisana.

chot odprowadzał je wzrokiem, a gdy już ich dojrzeć nie mógł, odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Cóż ci się wydaje, Sanczo, o zajadłej złości tych czarnoksiężników? Patrzaj, dokądże to rozciąga się ich zazdrość i nienawiść, jaką dla mnie żywią. Pozbawili mne radości, jakąbym mógł odnieść, oglądając panią moją, w jej pierwotnym i prawdziwym kształcie. Zaprawdę, przyszedłem na świat, aby służyć za wzór dla wszystkich nieszczęśników i być tarczą i celem, w który godzą strzały przeciwnego losu. Musiałeś to spostrzec, Sanczo, że ci zdrajcy, nie przestali na tem, że przeistoczyli moją Dulcyneę, ale przedzierzgnęli ją jeszcze w grubą i szkaradną chłopiankę. Odjęli jej także to, co jest zwykłe wielkim damom, chcę rzec piękny zapach, gdyż mają one zawsze przy sobie pachnące kwiaty i wonności zachęcające. Gdym się zbliżył, aby wsadzić panią Dulcyneę na oślicę, którą ty być mienisz rumakiem, poczułem okrutny smród czosnku, co mi ckliwość sprawił.
— O kanalje — zawołał Sanczo. Przeklęci i złośliwi czarnoksiężnicy! Gdybym tak mógł was ujrzeć na rożen nadzianych, albo nawleczonych na nici za uszy, niby śledzie, wędzące się u komina!
Wiele umiecie, wiele możecie, a czynicie jeszcze więcej! Małoż wam, arcyszelmy, żeście przeinaczyli perły ócz mojej pani w galasy korkowego drzewa, a jej złociste sploty w szczecinę z ogona czerwonego byka, że wszczęt jej urodę popsowaliście? — Musieliście jeszcze tknąć się jej wonności? Przynajmniej moglibyśmy wywęszyć, co się kryje pod tym szkaradnym pozorem — chocia, mówiąc po prawdzie, nie dostrzegłem wcale jej szpetoty, widzałem jeno jej piękność, którą podnosiła jeszcze brodawka nad górną wargą, ozdobiona siedmioma czy ośmioma rudemi włoskami, długiemi na dwa palce i zdającemi się być złotemi nićmi.
Według wspólności, jaką zachodzi między bro-