Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.3.djvu/91

Ta strona została przepisana.
KAPITULUM XI
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TEM, CO SIĘ TUTAJ ZAWIERA

Już była północ blisko (albo prawie),[1] gdy Don Kichot i Sanczo, spuściwszy się z góry, wjechali do Toboso. W grodzie panowała niezmącona cisza, gdyż wszyscy mieszkańcy spali snem kamiennym, jako się mówić zwykło. Noc była nie ze wszystkiem ciemna, acz Sanczo chciał, aby mroki zgęstniały i w cieniach swych ukryły łotrostwo, jakie popełnił.
W całej mieścinie słychać było tylko ujadanie psów, które obrażały słuch Don Kichota, zaś Sanczę napełniały trwogą. Od czasu do czasu osioł zaryczał; kwiczały wieprze i miauczały koty. Te różne złączone odgłosy zwiększały się cichością nocy. Zakochany rycerz brał je za złą wróżbę — mimo to rzekł do swego giermka:
— Sanczo, mój synu, zawiedź mnie do pałacu pani Dulcynei. Może zastaniemy ją jeszcze przy czuwaniu?
— Do jakiego, u djabła, pałacu mam zaprowadzić WPana zapytał Sanczo — skoro miejsce, gdziem widział Jej Wysokość, jest małym, niepozornym domkiem?

— Musiała się w ten czas udać — rzekł Don Kichot do małych, pobocznych swego zamku komnatek, aby się tam zabawiać, w towarzystwie dwóch swych panien nadwornych, jak to jest w zwyczaju wielkich dam i księżniczek.

  1. Tę zabójczą dokładność Cervantesa trzeba położyć na karb komizmu. Parodjując księgi rycerskie i „romances“, autor Don Kichota wprowadzał często do swojej prozy urywki znanych powieściopisarzy. Powyższe zdanie przypomina nprz. początek „romance“ hrabiego Claros de Montelban: „Media noche era por filo — los gallos querian cantar“.