była uzbrojona w lance. Jechali w ordynku i nader spieszno. Ci, co z Don Kichotem się znajdowali, usunęli się na stronę, gdyż domyślili się, że mogłoby się im jakieś niebezpieczeństwo przydarzyć. Tylko Don Kichot sam na trakcie pozostał, w nieustraszonej postawie; Sanczo ukrył się za Ryssynanta.
Oddział kopijników przybliżył się; jeden z przodkujących jeźdźców zawołał wówczas do Don Kichota:
— Usuń się z drogi, djabli synu! Czy chcesz, aby cię byki zatratowały?
— Precz, kanaljo bezecna! — wrzasnął Don Kichot — dla mnie nic nie znaczą byki, choćby najdziksze jak te, co wzrosły nad brzegami Jarama.[1] Przyznajcie nędznicy, że to, com oświadczył, jest istotną prawdą, albo też bądźcie gotowi na walkę ze mną.
Przewodnik nie miał czasu odpowiedzieć, ani Don Kichot, nawet gdyby chciał, z drogi zjechać, gdyż stado srogich byków i spokojnych bawołów, które pasterze i naganiacze pędzili w pewne miejsce, gdzie je zamknąć miano, aż do następnego dnia igrzysk, wpadło na Don Kichota, Rossynanta, Sanczę i osła, obaliło ich i dobrze wytarzało po ziemi.
Sanczo został poturbowany, Don Kichot zestrachany, osioł obity, a Rossynant dobrze oporządzony. Po pewnej chwili wszyscy na nogi powstali; Don Kichot, potykając się i przewracając, jął biec spieszno za stadem i wołać na wszystek głos:
— Zaczekajcie, hultaje, wstrzymajcie się łotry, jeden tylko rycerz was wyzywa, nie stawiając wam żadnych kondycyj. Nie jest zasię jednym z tych, co powiadają, że uciekającemu nieprzyjacielowi złoty most słać trzeba.
Z tem wszystkiem poganiacze nie zastanowili się, dbając równie o słowa Don Kichota, co o zeszłoroczne śniegi. Don Kichot z sił opadł; bardziej gniewny,
- ↑ Rzeka, która wpada do Tagu w Aranjuez, koło Madrytu. Brzegami tej rzeki pędzono zwykle najdziksze byki na „corridę“.