Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.4.djvu/311

Ta strona została przepisana.

nie nad swoje siły. — Nie, nie, WPanie — odparł Sanczo — niechaj nie będzie powiedziane o mnie, żem wziął zapłatę za próżną stratę. Niechaj Wasza Miłość oddali się trochę i pozwoli mi wymierzyć sobie jeszcze tylko tysiąc plag. Za dwoma zapędami, jak ten oto, cała rzecz się uskuteczni, gdyż pozostanie nam tylko nieznaczny przydatek. — Ponieważ się znajdujesz w tak chętnej sposobności — odparł Don Kichot — niechaj ci niebo pomocne będzie, ćwicz się dowoli, ja zasię umknę się stąd.
Sanczo zabrał się do dzieła z taką żywością, że wkrótce otłukł z kory wiele drzew. Taka była wściekłość, z jaką się smagał! Wreszcie, uderzywszy, ze wszystkiej mocy w buk, zawołał wielkim głosem: Teraz umrzeć trzeba!
Na dźwięk jego żałosnego głosu i na tak tęgi łoskot, Don Kichot nadbiegł, co tchu w piersiach i porwawszy za złożoną uzdę, która zastępowała Sanczy byczy ogon, rzekł: — Niech Bóg zachowa, moje dziecię, abyś dla przysługi, mi wyświadczonej, miał się pozbawiać życia, tak potrzebnego dla twojej, żony i dzieci. Niechaj Dulcynea zaczeka na lepszą sposobność, odwłóczę na czas pewien nadziei mojej wypełnienie, czekając aż do nowych sił przyjdziesz, aby to przedsięwzięcie ukończone zostało, ku ukontentowaniu nas wszystkich.
— Gdy WPan tak mówisz — odparł Sanczo — niechże się stanie według jego woli, aliści zarzuć WPan swój płaszcz na moje ramiona, gdyż cały potem spływam, a nie chciałbym naziębnąć, co się nieraz zdarza nowicjuszom-biczownikom. Don Kichot spełnił jego prośbę. Pozostawszy sam w kaftanie, okrył płaszczem Sanczę, który zasnął zaraz, aby wyspać się należycie, aż do wschodu słońca. Rankiem wyruszyli w dalszą drogę i zatrzymali się tegoż dnia we wsi, oddalonej o trzy mile.
Weszli do karczmy, którą Don Kichot uznał za ta-