Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.4.djvu/313

Ta strona została przepisana.

chota — malował, albo pisał to, co się zdarzy. Aliści pozostawmy to, Sanczo; powiedz mi, czy w wypadku jeślibyś chciał jeszcze tej nocy wymierzyć sobie dalsze plagi batogiem, wolałbyś uczynić to w domu, czy też pod gwiazdami. — Hej, Mości Panie, — odparł Sanczo — jeżeli chodzi o plagi, które mam sobie wymierzyć, mniejsza o miejsce, gdzie to ma nastąpić. Jednakoż wolałbym gdzieś w gaju, między drzewami, zdaje mi się bowiem, że drzewa te dotrzymują mi towarzystwa i pomagają mi przedziwnie do pokuty uskutecznienia.
A zatem, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — zachowajmy to biczowanie aż do naszego powrotu do domu, gdzie najpóźniej pojutrze staniemy, chciałbym bowiem, abyś do utraconych sił przyszedł.
— Jak się WPanu podoba — odparł Sanczo — ja jednakoż wolałbym zbyć się tej biedy jaknajprędzej; żelazo trzeba kuć póki gorące, co się odwlecze, to nieraz uciecze, wolę jedno trzymać, niż dwa otrzymać, lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu.
— Stój na Boga, Sanczo, pozostaw te przysłowia — rzekł Don Kichot — chcesz zatem umrzeć w tym zakamieniałym grzechu? Mów sprosta, skromnie, nie wikłając się w te wszystkie głupstwa, jak cię już tysiąc razy napominałem. Zyskasz na tem, sto na sto! — Jakiś zły traf mnie prześladować musi — odparł Sanczo, — nie mogę żadnej racji przytoczyć, bez przysłowia, ani przysłowia, któreby się racją nie wydawało. Aliści poprawię się, jeżeli tylko będę mógł. Na tem zakończył się ich dyskurs.