Strona:Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy T.4.djvu/64

Ta strona została przepisana.
KAPITULUM XLV
JAK WIELKI SANCZO PANSA OBJĄŁ SWOJĄ WYSPĘ W POSIADANIE I O SPOSOBIE W JAKI RZĄDZIĆ ZACZĄŁ

O ty, wieczysty Antypodów odkrywco, okno niebios, twarzy świata, łagodny ruchaczu naczyń i butelek,[1] i tu Tymbrjuszu, a tam Febusie, łuczniku i medyku, ojcze poezji, wynaleźco muzyki, ty, który zawsze wschodzisz i nie zachodzisz nigdy, chocia się i nam tak zdawa, ciebie przyzywam, o słońce, dzięki któremu człowiek płodzi człowieka, abyś mi było ku pomocy i oświeciło mój umysł ciemny, tak bym mógł dostatecznie i szczegółowie opisać, co się zdarzyło Sanczo Pansy na urzędzie; bez ciebie bowiem czuję się słaby, pomieszany i zalękniony.

Mówię więc, że Sanczo z pocztem otaczających go dworskich, przybył do pewnego miasteczka, tysiąc mieszkańców liczącego, jednego z najlepszych w włościach księcia. Rzekli mu, że zwie się ono wyspą Baratarja,[2] albo od miejsca Baratario, albo też od tego, że urząd mało zabiegów i pracy Sancza kosztował. Skoro przybył do bramy miasteczka, dobrym murem wkoło obwiedzionego, wyszli mu naprzeciw rajcowie miejscy. Zadzwoniły dzwony, zaś wszyscy mieszkańcy wielką radość po sobie pokazali. Później zawiedli go do największego kościoła, aby Panu Bogu winne dzięki oddać, poczem po wielu krotochwilnych obrządkach, wręczyli mu klucze miasta i uznali za rządcę

  1. Hartzenbusch przypuszcza, że jest to cytata z wiersza jakiegoś marnego poety: „meneo dulce de las cantimploras“.
  2. Od słowa „barato“ — tanio.