Strona:Przybłęda Boży.djvu/022

Ta strona została przepisana.

się od ludzi i wesołych żartów dzieciństwa. Zbyt wcześnie życie na jego karku położyło ciężką łapę. A nie był takim z natury. Dzieckiem umiał być przecie i niejeden dziki płatał figiel. Teraz już stroni od gonitw i krzyków, a kiedy wątłe ciałko drży przed głosem ojca i katowską ręką, wzrok poprzez okno utkwiony zatapia się w przestrzeń, smutna myśl trzepoce wkoło skroni, a kiedy go ktoś zawoła, nie słyszy. Tak ciężkie a tak cudowne go zaprzątają obrazy! Powiedzieć tego nie można, bo i wogóle ludzie nie chcą, by do nich mówić. Ale obrazy gwałtowne zaczynają stukać i walczyć o swój wyraz. Więc mówić — poco? Matce chyba — jej cichemu profilowi, który jest dobry i męczeński. Oto lepiej w oknie zabrudzonem siąść w śpichlerzu (nie zaraz wróci ojciec) i hen w dół patrzeć na spokojny, dobry Ren i na dalekie, sine szczyty Siedmiogórza. Jaki dobry, głaszczący, zawsze równy, nigdy zły, nigdy pijany — Ren. Mówi ojciec-Ren: o zapomnij, zapomnij! Nie myśl o nocach zgiełkliwych i pijanym wrzasku tych, co pędzą cię do sztuki. O poduszce-powiernicy zapomnij, która tyle skrytych, słonych łez wchłonęła. Patrz, jak płynę beztroskliwie, potężnie, łagodnie i wiecznie. Patrz, jak się w mojej fali załamuje grom i brud i piana i łoskot. Jak w niej cicho przegląda się księżyc i zrąb milczących gór, a gładka Loreley włos czesze złocisty na skale i nuci odwieczną pieśń żywota twego.
I chmurne góry Siedmiogórza oddzwaniają do wtóru.
Wysłany w dale wzrok wchłania obrazy i myśli pchają się tłumnie, bezładnie i ból rozsadza i rozkosz przenika wszystko — i żadnej rady niema i niewiadomo, co jest, co być może, co ma być i co będzie. Przyjdzie ojciec okrutny i znowu będzie twardy, ciemny dzień — mój dzień. A potem — jednak coś, jednak inny świt, inna dola i los więcej bolesny, ale wielki, ale mój!