Strona:Przybłęda Boży.djvu/023

Ta strona została przepisana.

W takich momentach zapatrzenia się w Ren, gadania poufnego ze szczytami Siedmiogórza, w takich momentach czasu naprędce wtłoczonego między dwie z obmierzłymi nauczycielami lekcje — jest się nie dzieckiem bitem, ale człowiekiem, nie głupiem popychadłem, ale — na wszystkich piorunów błysk!! — czemś małem jeszcze, ale czemś, ale potworkiem godnym uwagi, u-wa-gi!!!
Tak rodzi się duma, ta straszna, cierpliwa, zacięta, nieustępliwa i długa, wściekła duma ducha gniecionego z zakneblowanemi jeszcze ustami! To dobrze, to ma tak być, że się materjał wybuchowy więzi w ciasnym lochu — bo czasu potrzeba i dojrzenia, bo to jeszcze przyjść nie może, bo na Boga! wszystkie żyły świata pęknąćby mogły — gdyby przedwcześnie, gdyby...
Cicho — cicho...

Mimo pozory i mimo złe zakusy otoczenia jednak dobre duchy oszczędziły mu karjery „dziecka cudownego“, by go nie uśmiertelnić, a nie zmącić gotowania się w sobie. Wcześniej niż mowa, wcześniej niż pierwsze majaczenia zmysłowej świadomości, jest w nim ton. W domu Beethovenów od czasów dziada muzyki zawsze wiele było. Współczesne rękopisy bonnońskie barwnie opowiadają o tem: „Corocznie w święto Magdaleny dzień imienia i urodzin pani Beethoven obchodzony bywał świetnie. Z chóru kościelnego pulpity znoszono i baldachim w komnacie budowano, kędy dziada Ludwika wisiał konterfekt, i przyozdabiano liściem i kwiatami. Poprzedniego wieczora „Madam van Beethoven“ zawczasu położyć się musiała, do godziny dziesiątej wszystko było zgotowane w ciszy największej. Oto strojenie instrumentów rozpoczęło się, zbudzono panią i pod baldachi-