się z nią jeszcze przez lat kilka, a może kiedyś godnym się staniesz rozwiązania rzemyka — tamtym — w Wiedniu...
Żal jątrzący chwycił go za gardło. Nawiedziła go ciężka choroba duszy. I w piersi osadził się pierwszy kieł choroby fizycznej.
„Los tutaj w Bonn nie jest mi łaskawy“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tym czasie Ludwik jeszcze nie ukończył siedmnastu lat życia.
Powoli z mroku wyłania się nowa, blada zorza światła.
Serce, które ze śmiercią matki dla niego bić przestało, odnajduje w przyjacielskim domu Breuningów w Bonn. Rodzinę tę, skupioną w serdecznem kole najszlachetniejszej tradycji, poznał jeszcze za życia matki przez przyjaciela swego, studenta medycyny Franciszka Wegelera. Tu młoda wdowa z czworgiem dzieci młodszych od Ludwika przyjęła go jak syna, tu dopełniał zaniedbanego wychowania. W dorobku kompozytorskim miał podówczas już szereg utworów, między innemi trzy sonaty fortepianowe.
W domu Breuningów bywa zrazu tylko jako nauczyciel muzyki panny Eleonory i dziesięcioletniego jej braciszka. Płatne swoje powinności spełnia wzorowo, jak zawsze nachmurzony i małomówny.
W owych czasach były jeszcze pałace, w których szlachectwo duchowe dorównywało barwie krwi. Atmosfera przepychu, nieskazitelnie wypieszczonych rączek i wytwornego rozleniwienia, która łączy się w dzisiaj dla nas już nieprawdopodobny akord z najżywszą ruchliwością umysłów, przestrzennością zainteresowań kulturalnych i ambitnem kultywowaniem