oko w oko z idącym w świat największym duchem muzyki. Historycy i biografowie tego w brzemiennych chmurach groźnego spotkania nie doceniają. Kant u Beethovena więcej znaczy, niż mówią pozory i daty archiwalne. Nie mogą dwie nawałnice, jednocześnie wśród błyskawic przewalające się po niebie, wzajem siebie nie słyszeć.
Kant, klasyfikujący kategorje czystego rozumu i kładący kamień węgielny swego nieuchwytnego „Ding an sich“; rozgraniczający istotę od ułudy, poznawalne od niepoznawalnego. Beethoven, ponad rozumem i ponad kategorjami gospodarzący, wśród zgroźnego milczenia światów zuchwale sięga po niepoznawalną, nieuchwytną istotę — a kantowski Imperatyw Kategoryczny w niebywały sposób realizuje w ogromie swego dzieła...
Wbrew spodziewanym uśmiechom można i trzeba stwierdzić łączność, a przytem biegunową diametralność artystycznej treści Appassionaty i Symfonji Dziewiątej z zewnętrznie suchym, a spiżowym, nieludzkim już, zabójczo logicznym systematem koncepcji kantowskiej.
Można rozkoszować się na wspólnych wycieczkach majestatem przyrody nadreńskiej w rozrzutnym przepychu rozścielonej szeroko na zboczach Godesbergu i Bonn. Ale bliżej się jest natury i wyraźniej słychać jej głosy, kiedy się jest samotnym. Niech drwią z dziwaka, niech smutna pani nazwie go znów „raptusem“ — idę sobie teraz prosto w górę, otulony gęstym granatem tajemniczej świerczyny. Za mną bogata mapa w łagodnym opadzie zieleni się aż do sinej wstęgi Renu, mego przyjaciela. I po jego drugiej stronie ucieka wdal i coraz ciszej błękitnieje i hen, hen znika w niebieskiej taśmie niedosiężnych borów.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/041
Ta strona została przepisana.