Strona:Przybłęda Boży.djvu/043

Ta strona została przepisana.

Już wyżej. Więcej w piersi miejsca, chłodniej i ciszej nad czołem. Moc i młodość idzie od tych starych gór. Tak można przez chwilę nic nie myśleć, zamknąć oczy, słuchać... A potem patrzeć i słuchać. Dobre trzeba mieć ucho, ten najbardziej nerwowy zmysł ludzki. Że to, co inni mają w ustach, ja potrójnie mam w uchu, więc krzywo się patrzy na mnie i dzikim nazywa, odpychającym. Tylko smutna pani wie, w jakiej to ciszy szukać trzeba klucza wewnętrznych światów i jak to boli, że go znaleźć nie można. (Wy kochani, biedni moi towarzysze: czemu młodość dla was musi być rozpustą dusz, fantazja musi o brud się ocierać, a wolność młodzieńcza brzydoty ominąć nie umie?) Ucho, to cudowna, misterna rzecz.
Jeszcze wyżej. Nie myśleć. A teraz oczy szeroko!
Wolno, przeciągle nad przeciwległem wybrzeżem Renu powstają gorące opary lipcowego południa. Liljowa atmosfera tętnić zaczyna żywym, skwarnym rytmem tańca. O dziewięć stąd mil, na południu, ojciec Ren zamyślił się błękitnym, regularnym znakiem zapytania. Potem schował się na dobre dwie, trzy mile i z wyniosłego koryta już tu bliżej wysuwa się nieporównany, majestatyczny, niewypowiedziany — i już inny, już szeroki do mnie płynie, już poważny, już wiedzący....
Powiedzże, ojcze Renie, no powiedz...
Krzewy nadbrzeżne przytulnie w rzędzie pochylają się nad nim. Domek czasami podsunie się bliżej i ciekawie nadstawi dach czerwony, ale nic nie usłyszy, bo to mowa tylko dla drzew i kamieni, a człowiek rozumie bardzo rzadko, ale wyjść musi z domu — daleko — wyjść zupełnie — i być sam.
Powiedzże, ojcze Renie, no powiedz...
Płynie, płynie dalej, mija śliczny, ubogi Godesberg najobojętniej i teraz jest po prawej ręce — ktoś po