Strona:Przybłęda Boży.djvu/045

Ta strona została przepisana.

A co to za szczęście, z całą czeredą kolegów z teatru i orkiestry wybrać się w górę Renu i dalej pod Menu prąd okrętem, powoli mijać znajome wsi i urwiska, skały i miasta, a potem już zgoła nieznajome, nowe a wspaniałe, jesienne. Na pokładzie istne piekiełko rozbisurmanionej braci artystycznej, aktor Lux groźnie, jako zgodnie obrany król, przewodzi, a samemu trzeba z zapałem dźwigać godność kuchcika.
Falom wbrew jedzie się wolno pod górę, u stóp Niderwaldu przybija do brzegu i cały tłum drapie się na szczyt lesistej kopuły. A w Aschaffenburgu trzeba być u sławnego pianisty: ksiądz Stärkel gra przepięknie, że za nic przy nim nie chce się tknąć klawisza. Ale potem jednak się gra, gdyż opat twierdzi, że warjacje Righini’ego skomponowałem z tylu trudnościami, że ich sam chyba nie zagram, więc trzeba mu pokazać. Jest potem wielkie zdziwienie i gratulacje są i opat jest w siódmem niebie i jedziemy dalej, do Mergentheimu.
Jasna, bogata, wesoła podróż.

Nad Francją rozpętał się huragan Wielkiej Rewolucji.
Rozjuszony sankiulot z krwawym nożem w zębach szalał po ulicach Paryża. Na lipcowem rumowisku Bastylji, widomym symbolu wyzwolonej pięści ludu, gilotyna niezmordowana nizała różańce głów magnackich. Z bestjalskiej mordy strumień kału i plwocin rzygał na prawo, na tradycję, na świętość, na organizację. Motłoch plugawił kościelne ołtarze. Wolterjański posiew wybujał w dziwny kwiat. Zdławiony bunt w zbyt długo kneblowanem gardle przerodził się w rechot plugawy. Czerwona fontanna szyderstw, przedajności, zbrodni, bluźnierstwa, ostatniej nędzy i oślepiającego przepychu gorącą ulewą bluznęła po walącej się starej