Pochmurne niebo listopadowe roku Pańskiego 1792 nisko wisiało nad Wiedniem, kiedy z zabłoconego dyliżansu wysiadał „mały, szczupły, niepozorny człowiek o ciemnej jak murzyn twarzy, czarnych włosach i szerokim płaskim nosie, od którego uderzająco odbijało potężne, prawie jak kula sklepione czoło“.
Zrealizowane marzenia postawiły go na bruku pośrodku morza kamienic, sklepów, pałaców i ogrodów. Cudny sen spłynął narazie w nędznej izdebce pod dachem na przedmieściu Alservorstadt, za siedem guldenów miesięcznie. Urzeczywistnienie, które kazało znowu wyrzec się wielkiej części fantazji, co zdawna odmalowała szczegółowy obraz, ale w zbyt pastelowych barwach, a symfonję marzeń powlokła zbyt pajęczą harmonizacją. Na miejsce stonowanego, nęcącego obrazu wsunął się oto gwałtem trzeźwy, nadto bliski i realny kształt.
Poco się tu jechało? Czego się tu szuka? Ach, sławy... Niezrozumienia. Grosza? serc? piękna? Więcej było w Bonn. Te drogi, ta treść nie wywalczą zachwytów. I znowu będzie pasowanie się z formą, bolesne przedzieranie się przez skąpość wyrazów muzycznych, niesmak ciągły na widok dysproporcji między zamierzeniem a osiągnięciem. I w tem wszystkiem pierś od bólu i od woli twórczej nabrzmiała, pękająca, niezdolna dłużej wstrzymać naporu, pomieścić szaleństw. Mózg w stałem oblężeniu tłumnych zjaw — a jednak, mimo wszystko, co? Co się to tak wielkiego stworzyło? Trzy sonaty elektorskie, rondo, trzy preludja, kilkanaście aryj, Balet Rycerski, trochę kameral-
Strona:Przybłęda Boży.djvu/052
Ta strona została przepisana.