cone bardziej niż głębokie; a etykietalne, a dyplomatyczne, a sztywne...!
Kochana dusza Wegeler przyjechał, niech mu bogi dadzą zdrowie! Poskarżyć mu się odrazu na te obiady:
— „No i mam codziennie o pół do czwartej być w domu, ubrać się nieco lepiej, o zarost dbać i tak dalej — tego ja nie wytrzymam!“
Więc się w gospodzie najbliższej cichaczem jada, bez przymusów, bez uprzejmostek.
To są najjaśniejsze chwile. Potem podróże do Berlina, Norymbergi, Pragi. W Berlinie przyjęcie pełne zapału i łez zachwytu. W Norymberdze spotkanie obu złotych bonnońskich chłopaków, Breuningów. Wspólny powrót. Zjawia się Reicha. Zjeżdżają obaj bracia: mały, rudy Karol i rosły, piękny, elegancki Jan. Nieodrodni spadkobiercy walorów ojcowskich, znakomici reprezentanci miłej rodzinki.
Po podróżach nowa praca, nowe studja i kompozycje. Dokuczają lekcje, ale cóż robić? Wymyślono też właśnie dla tej natury zajęcie szczególnie tępe, ciasne, pedantyczne. Uczniowie garną się z wszystkich domów arystokratycznych. Twardego trzeba przełamywania własnego uporu, by po sto razy jeden takt kazać mękolić uczniowi i rączkę wypieszczoną poprawiać i palce dyktować i wołać i prosić i cierpliwie pokazywać. Cóż dziwnego, że się w liście do doktora Wegelera (Eleonory teraz małżonka) pisze pod adresem smutnej pani:
— „Dobrej pani radczyni powiedz, że nawiedza mnie jeszcze niekiedy mój „raptus“...“
Wreszcie taka osóbka za lekcje płacąca gotowa nagle zapytać niewinnie przez ramię:
— Jak to się gra?
— Co takiego? Jak? No to się gra i na tem koniec!
Strona:Przybłęda Boży.djvu/059
Ta strona została przepisana.